piątek, 29 kwietnia 2016

O zasyfionym aucie i objawieniach dnia codziennego

Zaczynam dochodzić do wniosku, że mój samochód to jakiś transcendentalny środek lokomocji. Coś takiego w nim się dzieje, że doznaję w nim wszelkich uniesień ducha mego, błądzącego. I z jezdni mojego małego miasteczka, dryfuję sobie wysoko, wysoko, gdzieś pod chmury.

Niby takie nic. Poobijany, podrapany. Kiedyś żartowałam, że mój samochód jest jak bransoletka z charmsami. Każda ryska - wspomnienie. Zderzak z lewej strony mocno wgnieciony, gdy słup wjechał we mnie w garażu w galerii. Zderzak z prawej strony - lekko wgnieciony, po tym, jak jeden miły pan wjechał mi w samochód, z Koszałkiem na pokładzie (!), gdy wracałam do domu z zakupami. No i jeszcze prawe, tylne drzwi, mocno zarysowane, gdy w wakacje, wjechałam nimi w ... ul. Nie, pszczółek nie było.

W środku - hmmm.... syfoland. Kurz, to najmniejszy problem. Zabawki, jakaś luźna cebulka pod fotelem, co wypadła z torby z zakupami, troszkę włosów Psicy na siedzeniu, lizak, którego dostałam od jakiejś pani w sklepie i mała kupka rachunków.

A mimo tego, w tym moim zasyfionym gracie, czasami, niepostrzeżenie, przychodzą do mnie piękne chwile zatrzymania. Tak było i dziś. Wracałam z jogi, w radiu akurat zaczynała się lista przebojów w Trójce i Niedźwiedź swoim aksamitnym głosem zapowiedział pierwszą pozycję, pół roku w poczekalni, a teraz na miejscu 30 tym - Mikromusik i Skubas.

Z pierwszym taktami muzyki podkręciłam volume prawie na maksa. I popłynęłam. Wreszcie, nareszcie, poczułam głęboki relaks. No i uniosłam się trochę nad ziemię. Trochę odleciałam. Uwielbiam ten stan. Mogłabym się w nim schować i sobie tak siedzieć, w bezruchu, w niebycie, w pięknie.

Ostatnie tygodnie były dla mnie szalenie stresujące. Natrafiłam na niedobrego człowieka i dałam się zmanipulować. Dużo myślałam, jak to mogło się stać. Teraz walczę o moje wynagrodzenie, które trzy dni temu powinno być na koncie, które zbyt długo wskazuje smutne 217 złotych, zero groszy.

Dzisiaj postanowiłam zrobić sobie przerwę w pracy i w stresie i poszłam sobie na warsztaty z uważności. Bardziej dla wyjścia z domu, niż dla samej filozofii, z którą miałam do czynienia więcej, gdy mieszkałam poza krajem. Chichrałam się do siebie oglądając rodzynkę po raz enty, wąchając ją, oglądając jej strukturę, obdzierając ją ze skórki  i natrafiając na taki suchutki ogonek w jej lepkim miąższu. Czy wiedzieliście, że rodzynki można posłuchać? Trzeba ją zgnieść paluszkiem i wtedy ona wydaje taki odłosssss....

Zrelaksowałam się. Potem dorzuciłam zajęcia z jogi i mi się relaks zduplikował. Potem słodki głosik Natalii Grosik i już. Fruuuuu!!!

Tak. Można się uzależnić. Można odlecieć. Można się schować w duchowości, filozofii, jodze, rozwoju osobistym. A tu żyć trzeba. Pracować. Czasami nie da się inaczej, trzeba użerać się z szefami, niedobrymi relacjami zawodowymi, które trzeba utrzymywać, by z pracy nie wylecieć. Płacić kredyt trzeba. Gotować, sprzątać, dbać o dziecko. Twardo stąpać po ziemi. Czasami powiedzonko "możesz wszystko", czy "wyjdź ze strefy komfortu" jest szalenie trudne do zrealizowania (jeśli i nie sprzedawaną ułudą), gdy nie jest się już samotną wyspą, która samostanowi tylko o sobie.

Dzisiaj na warsztatach z uważności, gdy grupa podsumowywała swoje wrażenia po ćwiczeniach, miałam wrażenie, że niektóre osoby, kupują świat duchowości bez większej refleksji, jako najprawdziwszą prawdę objawioną. A przecież to tylko jedna z wielu odsłon życia.

Co ciekawe, jadąc na te warsztaty, miałam swoje własne, prywatne, samochodowe objawienie. Włączyłam sobie radio. Akurat leciała audycja o Wisławie Szymborskiej. Puścili jej przemowę z odbierania nagrody Nobla. Powiedziała coś na kształt: "Bycie poetą to szalenie niefotogeniczne zajęcie. Człowiek siedzi przy biurku albo leży na kanapie. I gapi się w okno, albo w sufit przez pół godziny. Potem napisze siedem linijek, z czego jedną skreśli po piętnastu minutach. Kto chciałby to oglądać?"

I tak sobie pomyślałam, że ona miała to fajnie wykombinowane. To życie. Była taka, jak i jej poezja. Nawet w doniosłym momencie odbierania nagrody Nobla. Miała to w nosie. Spójna na każdym froncie. Taka sama w domu, taka sama publicznie, taka sama w poezji.

Powiedziałam o tym na warsztatach, gdy przyszło nam się przedstawiać w grupie.
- To o Tobie? - spytał prowadzący
- Ojej, to zbyt daleko posunięta hipoteza - odpowiedziałam i nieco się wkurzyłam, że ktoś od razu chce mnie rozpracować po kilku zdaniach.
- Ale chciałabyś taka być?
- ... Tak, chciałabym taka być - odparłam po chwili.

I spraw, panie Boże, by mi nigdy, w żadną odchyłę, nie odbiło. Amen.

czwartek, 7 kwietnia 2016

W wielkim byznes świecie - czyli czego jeszcze muszę się nauczyć

Mówią, że gdy Pan Bój zamyka jedne drzwi, to otwiera drugie. No więc otworzył mi - drzwi do świata byznesu. I to dosyć szybko. Nie zdążyłam otrzeć niewidzialnych łez, a już rozdzwoniły się telefony z zapytaniami o możliwość współpracy.

- Skąd oni w ogóle wiedzą o moim istnieniu? - zastanawiałam się i zwalczałam w sobie pokusę zadania tego pytania moim potencjalnym klientom.  - Zawsze mogę ich spytać o to na koniec projektu, jeśli dojdzie do współpracy - powstrzymywałam własną impulsywność.

W końcu Panie Prezeski nie pytają o takie rzeczy, tylko tworzą wokół siebie aurę zajebistości i bardzo-zajętości.

No właśnie. Nigdy nie potrafiłam udawać. Dyplomacja nie jest moją mocną stroną. Mówię wprost i jak jest. Odsłaniam karty. Za szybko i zupełnie niepotrzebnie. Mieszkając za granicą, zrzucałam to na karb słowiańskiej krwi. Wybaczano mi. W Polsce nie mam już na co zrzucać :)

- Musisz nauczyć się manipulować - podpowiada mi koleżanka po studiach MBA.

Pewnie tak. Pewnie i potrafię. Choć nie bardzo chcę. 

W mojej branży trenerskiej, mam wokół siebie takich samych idealistów, jak i ja. Podrzucamy sobie projekty, materiały szkoleniowe, pomysły na ujęcie danego tematu. Mamy przeprane mózgi i łatwo nam jest sobie nawzajem zaufać - już na bank, jeśli wywodzimy się z tej samej szkoły trenerskiej. Przy alkoholach wyskokowych bredzimy coś o wartościach i o życiu w zgodzie z nimi. No masakra jakaś.

- Bo ty, Melka, taka uduchowiona jesteś - podsumowała mnie ostatnio koleżanka-przedsiębiorczyni.

No jezdem. Znalazłam swój kawałek na ziemi - niosąc ten kawałek uduchowienia do biznesu :)

- Dzień dobry - słyszę w słuchawce telefonu -  zapytam wprost: czy robi Pani szkolenia z chamskiej akwizycji?
- Yyy... 
No i trrraaach! Moja aureolka z hukiem ląduje na podłodze, a skrzydełka zwijają się w trąbki. A zarobić trza.

I wiecie co, pewnie dobrze, że tak się dzieje. No bo ileż można latać w tych chmurach? Tak sobie myślę, że właśnie taka lekcja jest teraz przede mną do przerobienia. Mniej ufać, twardą dupę mieć. Mniej się odsłaniać, milczeć więcej. Uprzejmą, chłodną być... 

O Boże, jakie to będzie męczące :) 

Zatem kłaniam się, dziękując za uwagę i życzę miłego wieczoru :)