niedziela, 27 grudnia 2015

Drogi Pamiętniczku...

Chciałam podziękować Ci za ten rok. Był wspaniały. Przełomowy. Stało się tyle dobrych rzeczy, że niezmiennie, codziennie, wieczorem przed snem, powtarzam sobie: "Jaka ja jestem szczęśliwa, dziękuję."

Chyba musiałam się przez to zaprogramować na szczęście, bo nawet, gdy zdarzają się gorsze dni, to są  one jak wzburzona powierzchnia wody, która jednak tam w głębi pozostaje niezmącona, swoja, stała. Trudno mi o tym pisać, bez patosu.

W słoiczku mojego szczęścia, główne kamienie to:

1. MOJA RODZINA

Mój małż, z którym rośniemy wspólnie, redefiniujemy nasz związek, kłócimy się i wracamy do siebie. Małż, który toleruje moje fochy i drobne histerie pt.: "Oddalamy się od siebie!!!" po których następuje przyciąganie, a potem naturalne oddalanie się od siebie i znów przyciąganie....

Mój dzieć, na którego patrzę i nie dowierzam, że JEST.

Dzieć, przez którego oczy mi się pocą zupełnie bez powodu. Bo tak dużo już pamięta, szybko się uczy, jest ciekawski i radosny. Tańczy, śpiewa i gimnastykuje się :) Domaga się przytulasków i całusków. A w nocy leży w łóżku między rodzicami, z rozpostartymi ramionkami w literkę T, trzymając obie łapki w naszych włosach. Kontrola być musi!

Moi rodzice, którzy sobie żyją powolutku. Człapu, człapu, szuru buru, kuchnia, jadalnia, sypialnia. Babcia i dziadek, którym wnuk dodaje sił i rozpromienia ich buzie. Cudnie jest to obserwować i łapać, łapać, do koszyczka pamięci.

2. MOI PRZYJACIELE

Są.

Swoboda kontaktu, szczerość, świadomość, że można mówić o rzeczach trudnych otwarcie, że można powiedzieć, za co kocha się drugą osobę, ale również powiedzieć bez stresu, co nas w sobie nawzajem wkurza - priceless!  Jestem uzależniona! Bez nich więdnę.

3. MOJA PRACA

W tym roku nadejście dużego ZUSu i niemalejące wydatki spowodowały, że ruszyłam dupkę i zabrałam się za robotę. Jeeeeezu, jak dobrze jest pracować na własny rachunek, ustalać własne standardy działania, dobierać sobie ludzi do pracy. Ciągle mam wrażenie, że bawię się w biznes, a nie pracuję (co nie znaczy, że nie jestem zapracowana i nie stresuję się).

Przede mną jeszcze długa droga do stałych i przyzwoitych zarobków, ale póki co, tylko jeden miesiąc byłam na minusie, więc jest okiej!

Mniejsze kamyczki w słoiczku to:

4. JOGA i moja grupa ćwicząca. Fajna banda ludzi w różnym wieku.

5. PIESIO. Stały element rodzinnego krajobrazu. Nieco zdetronizowany przez Koszałka, ale zawsze wierny.

6. NIANIA, dzięki której mogę swobodnie planować swoje dni.

A te malusieńkie kamyki to:

poranki z dzieciem, owsianka/jaglanka na śniadanie, wieczorne kąpiele z książką, gotowanie obiadów, pieczenie ciast na spotkania z babkami, rozmowy telefoniczne z przyjaciółmi, jazda samochodem, kawa, kawa, kawa, mój smartfon :), droga do rodziców, spacery w lesie z piesiem i bejbisiem, moment zasypiania każdego wieczora, przytulanie się do Małża na pierwszym schodku, spotkania, spotkania, spotkania, praca przy muzyce, patrzenie w niebo i głębokie oddechy.


Przepoczwarzyłam się. Zintegrowałam. Długa to była droga. I choć fortuna kołem się toczy, to mam nadzieję, że jeśli / gdy zechce znów odwrócić mój los, to będę miała na tyle w sobie nagromadzonej siły i wdzięczności, że nie zapomnę o moich głównych kamykach - źródle mojej siły.

A skąd się czerpie Wasza moc kobieca? :)

Tymczasem - życzę Wam wspaniałego, Nowego  Roku! Bądźcie dla siebie dobre :)

czwartek, 3 grudnia 2015

Z odwiedzinami u Szefa Szefów

Pisałam już wcześniej, że bardzo lubię swoją pracę. Jako konsultant i trener biznesu stale poznaję nowych ludzi w różnych branżach. Lubię dynamikę swojej pracy, zmieniające się projekty, ciągłe nowości. Poznaję fascynujących ludzi, którzy są prawdziwymi liderami w swoim środowisku. Potrafią inspirować i świadomie zarządzać swoimi zespołami, wydobywając ze swoich ludzi najlepsze cechy. To jest szalenie budujące i zawsze daje mi kopa na długo po zakończeniu projektu.

Przed urodzeniem dziecka jeździłam więcej po Polsce. Po urodzeniu, zawodowo zwiedzam rodzinne okolice. W mniejszych miejscowościach zarządza się ludźmi nieco inaczej.
Pan Prezes Wiesław najpierw wyrzucił mnie z gabinetu.

- Proszę nie przeszkadzać! Jestem zajęty! – mówił ni to do mnie, ni to do telefonu przy uchu.
- Przepraszam najmocniej, byliśmy dzisiaj umówieni na ósmą? Moje nazwisko…  i jestem z polecenia pana pracownicy, Kasi.
- Ach tak? To proszę, proszę – powiedział do mnie, a do telefonu dodał  - Nie mogę teraz rozmawiać, proszę zadzwonić za godzinę!

Weszłam do gabinetu. Było w nim trochę jak u króla. Antyki, obrazy, zegary, cztery fotele o secesyjnych liniach, ozdobne lampy. Trochę nie pasowało mi to do nowoczesnej branży i budynku, w którym byliśmy, ale – co kraj, to obyczaj!
Po krótkim wstępie opowiedziałam, czym się zajmuję. O mojej pracy w różnych zakątkach świata. O tym, że miałam okazję doświadczyć różnych stylów zarządzania na sobie samej, co mnie bardzo ubogaciło i poszerzyło pole myślenia. Miałam szefa Niemca, który cenił sobie porządek, subordynację i jakość pracy. Miałam szefa Irlandczyka, który bardziej sprawiał wrażenie kumpla, niż przełożonego. Miałam też szefa Amerykanina, który stawiał na nasz rozwój i motywował do brania odpowiedzialności za siebie i za nasz zakres obowiązków.

Opowiadałam, dawałam przykłady zachowań, wskazywałam na plusy i minusy poszczególnych rozwiązań. A pan słuchał, słuchał, bacznie mi się przyglądał. Czasem przez jego poker face przebiegł pół uśmiechu, co brałam za dobrą monetę.
W końcu zamilkłam.

- I tak oto wygląda cała sytuacja, panie Wiesławie. W czym zatem mogę Państwu pomóc?
Pan Wiesław się zafrapował, podrapał chwilę po łysej głowie, pochylił się do przodu i rzekł:

- Wie pani, ja widzę że panią trawi choroba. Proszę się nie martwić. Nie panią jedną. Mojego syna też. I tych wszystkich ludzi, którzy wyjechali za granicę i wrócili do Polski. Unosicie się nad ziemią. Jedni latają wysoko, inni trochę niżej. I wam wszystkim wydaje się, że to co na Zachodzie działa można u nas wprowadzić.
-…? – gorączkowo zbieram myśli, co na takie dictum mam odpowiedzieć. Na szczęście mam jeszcze czas, gdyż Pan Wiesław ciągnie myśl:

- Czy wyobraża sobie pani syna i ojca, w czarnych kapeluszach, z pejsami po bokach, spacerujących ulicami naszego miasta?
- Wie pan, ja mam dużą wyobraźnię i mogę sobie taki spacer wyobrazić. Natomiast nie wiem, jaki miał by on skutek w naszym mieście. Ale do czego…

- No właśnie  - nie zdążyłam do kończyć pytania – zaraz zostaliby obrzuceni jajkami. Nie wszystko, co sprawdza się za granicą, sprawdzi się u nas – skonkludował.

- Panie Wiesławie, ależ zgadzam się z panem w zupełności. Dlatego mówi się o kontekstualizacji zagranicznych pomysłów, biznesów, zwrotów reklamowych, zanim wprowadzi się na rynek rodzimy. Dzieje się tak w każdej dziedzinie życia, biorąc z brzegu chociażby otwarcie filii zagranicznego banku w Polsce. To, co działa w kraju-matce, nie musi sprawdzać się w Polsce.
- I tu się z panią nie zgodzę. Akurat wiem coś na temat otwierania Citibanku w Polsce. Czy zdaje sobie pani sprawę, że on dopiero zaczął zarabiać na siebie, gdy cały polski zarząd został zwolniony i wprowadzono w jego miejsce Szwajcarów.

yyyyy to jakby pan przeczy sobie a potwierdza mój tok myślenia – pomyślałam, ale nie miałam odwagi powiedzieć czegokolwiek.
- Proszę kontynuować – powiedział po chwili.

- A może opowiedziałby Pan o pana zespole? - spróbowałam sprowadzić rozmowę do celów naszego spotkania - Chętnie dowiedziałabym się, w jakim zakresie moglibyśmy współpracować.
- Proszę kontynuować – powtórzył.

- Czy chciałby Pan dowiedzieć się więcej o usługach naszej firmy?

Skinął głową. Ni na tak, ni na nie.
No to opowiedziałam mu jak jedna z uczelni w Polsce miała problem z pracownikami jednego z działów administracyjnych. Dyrektor uznał, że szkolenie i próba stworzenia zespołu z grupy ambitnych indywidualistów to ostatni krok przed koniecznymi zmianami kadrowymi.

Na szkoleniu okazało się, że w grupie istniał potężny konflikt zamieciony pod dywan. Główne role w nim odgrywał jeden z członków zespołu, który na swoje nieszczęście, był przy okazji synem jednego z profesorów. Samo jego pochodzenie przysparzało mu problemów, bo zaraz za tym szły łatki, domysły, przekonania – niekonieczne zgodne z prawdą. Na drugie nieszczęście był człekiem czynu, lubił szybko wypełniać swoje obowiązki, a gdy widział, że inni się ociągają, to próbował, jak umiał, zachęcić do działania. Jego koleżanki w zespole uznały to niechybnie za znak „wywyższania się” i „uzurpowania sobie władzy”.
Tak się jednak sympatycznie zadziało, że podczas szkolenia śmieci spod dywanu ujrzały światło dzienne, a członkowie zespołu wykazali się mądrością i otwartością – czytaj: wygarnęli sobie a potem poszli na wódkę. Pierwszą od trzech lat.
Opowiadałam to panu Wiesławowi, aby przybliżyć mu zakres swojej pracy.

- A gdzie był kierownik? – spytał
- Proszę?
- A gdzie był kierownik? – powtórzył.
- Kierownik nie uczestniczył w szkoleniu, gdyż uznaliśmy..
- Pani mnie nie rozumie. Gdzie był kierownik?
- Tak, nie rozumiem pana. Proszę o wyjaśnienie.
- Gdzie był kierownik cały ten czas, że on tego wszystkiego nie wiedział?
- Ależ on wiedział, co się dzieje w swoim zespole! Dlatego właśnie zaprosił nas na…
- Czyli potwierdza pani, że nic nowego pani nie wniosła tym szkoleniem?
- Na poziomie zwiększenia wiedzy kierownika na temat ich pracowników – pewnie niewiele. Na poziomie rozwiązania konfliktu w grupie – bardzo dużo.
- A on sam tego nie potrafił zrobić?
- Najwyraźniej nie.

I dalej toczyła się tym tropem rozmowa. Pan Wiesław pytał o coś. Ja opowiadałam. On mówił, że to nieprawda, i niemożliwe, i że i tak jest to „zachodnie” i u nas się nie sprawdzi. Ja przystawałam na jego argumenty, wiedząc, że nie ma co wchodzić z nim w kontrę, bo nigdy go nie przekonam. Zatem powtarzałam, że się z nimi zgadzam, że ma rację w tym i tym zakresie, jednocześnie próbując pokazać szerszą perspektywę i rozwiązania w innych, polskich firmach.
Na co on miał podobne, do początkowych, argumenty:

- A wyobraża sobie pani dwóch gejów całujących się u nas na ulicy?
Zamilkłam więc. Wówczas pan Wiesław rozsiadł się wygodnie w swoim secesyjnym fotelu i opowiedział mi, jak on traktuje swoje pracownice. Jak córki. Że nie, on nie wspiera donosicielstwa, ale regularnie woła je do siebie i wypytuje, co słychać. A gdy któraś się miga, to już ma swoje sposoby, by potem wyciągnąć od niej informacje która to Gosia, czy Basia winne są jej złego humoru.

- Jednego, czego nie mogę znieść najbardziej, to jest, jak któraś płacze, a ja nie wiem z jakiego powodu! – żalił się.
Bo u nich w pracy jest jak w rodzinie.

- Organizujemy grille. Przyjeżdżają pracownice z mężami i dziećmi. Bo ja chcę wiedzieć, co się dzieje u nich w domu. Która jest w ciąży, a która poroniła. Która ma kryzys małżeński, a którą odwiedza teściowa.

Nie mają żadnych problemów, dopóki on nad nimi czuwa. Jest też pełen dobrych rad.
- Od razu powiedziałem Ani na recepcji, że ma nie spinać swoich loków, tylko nosić rozpuszczone! – mówi z dumą.

Poza tym, zabiera je na pielgrzymki. By podziękować za dobrą współpracę.
Na koniec odważyłam się zadać pytanie. Trochę z ciekawości, trochę z próżności, by dopełnić sobie obrazu Wiesława I, miłościwie nam panującego.

- A tak zupełnie hipotetycznie, panie Wiesławie, w czym najbardziej mogłaby panu przeszkodzić współpraca ze mną? Proszę mi wybaczyć, to psychologiczne, nowomodne pytanie – co najgorszego mogłoby się stać, gdyby pana dziewczyny były bardziej świadome swoich atutów w pracy, lepiej ze sobą współpracowały i stały się bardziej samodzielne?

Myśli.
O!

Nie zignorował pytania!

- Nie przychodziłyby więcej do mnie. Nie dowiadywałbym się, co się u nich dzieje.
Otóż to.

Więc niech pan Wiesław miłościwie panuje nad swoim stadkiem, sprawując pełnię kontroli.
Tymczasem ja będę dalej cieszyć się okrutnie, że jedyną osobą, której podlegam, to ja sama. Tylko wciąż zachodzę głowę – po jaką cholerę on chciał pomocy w zarządzaniu firmą?

 

piątek, 27 listopada 2015

Biznes(wo)menki

Gdy na konferencji w Poznaniu dwa lata temu, ktoś z widowni zapytał głównego gościa, Madaleine Albright, dlaczego tak mało kobiet piastuje najwyższe stanowiska, odpowiedziała, że to kobiety są same temu winne. Bo nie wspierają się, jak mężczyźni, tylko ze sobą rywalizują. I to na wielu poziomach. Nie tylko zawodowym, ale i urodowym, modowym, rozmiarowym, partnerskim, dzieciowym, itp...

Trochę się żachnęłam, jak to usłyszałam. Zaczęłam pytać na prawo i lewo, kobitki i facetów, co oni na ten temat sądzą. Ku mojemu zdziwieniu większość z nich podzielała jej zdanie. Trudno mi było jakoś w to uwierzyć, gdyż chorobliwa rywalizacja jest mi obca.

Potem, jak sobie dłużej poszperałam w pamięci, to i owszem, przypomniałam sobie nieciekawe doświadczenia za granicą, gdy moje koleżanki w zespole nie mogły znieść faktu, że "jakaś Polka" ma dobre wyniki. To znaczy lepsze od nich. I troszkę świń mi przez to podłożyły.

Były i stereotypy, dość drastyczne: "A po co ty w ogóle z nią gadasz? Nie wiedziałeś, że przed tym im się za to płaci?", jak i próby dyskryminacji moich umiejętności językowych: "Bardzo przepraszam za literówki w tekście, ale jestem z Polski" pisała moja koleżanka w emailu do klienta, który wkurzył się na jej ciągłe byki i spytał, nieładnie zresztą, czy ona dostała tę pracę bez matury.

Cieszę się, że ten etap życia jest już długo, długo za mną. Choć nie znaczy, że nie powróci - w innej, rodzimej formie. Trudno, taki lajf, taki biznes, ludzi nie zmienimy. A sukces drugiego człowieka rodzi różnorakie reakcje w otoczeniu.

Jedni się przyklejają, chcąc sobie  nieco uszczknąć z blasku człeka spełnionego. Inni będą podziwiali z dystansu, zapominając, że ten, któremu postawili mentalny posążek, to człek jak każdy inny. Jeszcze inni będą udawać bliskich znajomych / lojalnych klientów i podkradać pomysły. A jeszcze inni podzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem, podejmą współpracę i razem z nimi osiągną więcej niż w pojedynkę.

Cholera, powiem szczerze, że póki co (odpukać!!!) w moim otoczeniu  najwięcej mam KOBIET z tej ostatniej kategorii. Choć jesteśmy z różnych branż, działamy na tym samym rynku. Podsuwamy sobie klientów. Omawiamy oferty. Sprawdzamy ceny. Szpiegujemy wcielając się w tajemniczych klientów. Konstruktywnie krytykujemy własne, zbyt szalone pomysły. Te bardziej idealistyczne (czyt: moje), sprowadzają na ziemię jednym pytaniem: "a gdzie ty tutaj zarobisz?"

Nnnoo... Szkoda, że Madaleine nie poznała moich babeczek. Może zmieniłaby zdanie :)

czwartek, 5 listopada 2015

Nie mogę się doczekać, kiedy będę emerytką!

Sto lat temu, gdy byłam piękna i młoda, mieszkałam za granicą i stać mnie było na egzotyczne wakacje, pojechałam z przyjaciółką na Kubę. Tamże, któregoś suto zakrapianego wieczoru (mojito i Cuba Libre na przemian), stwierdziłyśmy, że skoro już jesteśmy w tej części globu, to może skoczymy sobie na jakąś inną karaibską wyspę na dni kilka? Czemu nie?

Pomysł nieco pomylony, acz w życie wcielony. Poleciałyśmy. Rozklekotanym, ruskim IŁ-em, modląc się o szczęśliwe lądowanie. Na miejscu okazało się, że wybrany przez nas środek wypoczynkowy posiadał tylko dwa rodzaje gości: nowożeńców i  emerytów. A dodatku padał deszcz! Chrystepanie, to my byśmy jednak chciały z powrotem na Kubę, por favor.

Na nasze szczęście, opad metorologiczny okazał się przejściowy i już tego samego dnia zaświeciło słońce. Na nieszczęście, dwie grupy gości hotelowych - o czym przekonałyśmy się bardzo szybko - stanowiły stały element krajobrazu. Co tu robić, co tu robić?

Do emerytek było nam daleko. Do nowożeńców? A wiadomo to dziś, za kogo nas tu biorą? W końcu fundnęli nam girlandę ze świeżych kwiatów, pieczołowicie ułożoną w serduszko na łożu małżeńskim w naszym pokoju, więc może... ten, teges...?

Na wszelki wypadek wymyśliłyśmy sobie alter-ega. Przyleciałyśmy sobie na wysepkę solo, a i owszem, gdyż jest to część układu, który mamy z naszymi mężami. Otóż, jesteśmy umówieni,  że raz w spędzamy urlopy osobno. I oni właśnie teraz grają sobie w golfa w Portugalii! A my jesteśmy tu! Niestety, nikogo nie zainteresowały nasze blade, europejskie twarze, więc i wymyślone historie nigdy nie ujrzały światła dziennego.

Któregoś wieczora, po ciężkim dniu nieustannego smażenia się na plaży, umęczone nic-nie-robieniem, siedziałyśmy w hotelowej restauracji, czekając na kolację. Wokół sami nowożeńcy świata za sobą nie widzący (nuuuuuda!!!) i żwawi staruszkowie (no halo, to już nie wypada!).

Ku naszemu zniesmaczeniu, stolik obok nas zajęła kilkuosobowa grupa emerytów. Ewidentnie świetnie się bawili, o czym świadczyły regularne wybuchy  śmiechu. W ogóle zachowywali się niestosownie jak na swój wiek! Na domiar złego, w pewnym momencie wstali i zaczęli gromko śpiewać: "Happy birthday to you!"

- Jeeeezu.... ależ oni mają fan - rzekła moja koleżanka zbyt głośno - już nie mogę doczekać się, kiedy będę emerytką!

Ryknęłyśmy śmiechem.

Ku naszemu zdziwieniu - oni też.

- Hej, co tak same siedzicie! Dołączcie do nas! - zawołała do nas solenizantka i zrobiła nam miejsce obok siebie przy stole.

Okazało się, że miała na imię Karen, kończyła właśnie 68 lat i razem ze swoją rodziną i przyjaciółmi świętowała urodziny... nnnoo ... poza domem, że tak powiem.

I tak oto spędziłyśmy najmilszy z wieczorów tamtych wakacji, z kanadyjskimi emerytami w mecce nowożeńców, na niewielkiej wysepce na północ od wybrzeży Kuby.

To zdanie: "Już nie mogę doczekać się, kiedy będę emerytką!" stało się moim powiedzonkiem, ilekroć później trafiałam na towarzystwo fantastycznych starszych ludzi. A ostatnio przyszło mi je wypowiadać całkiem często.

Stało się to za sprawą projektu unijnego, w którym byłam zatrudniona. Poznałam seniorów zrzeszonych wokół Uniwersytetu Trzeciego Wieku, seniorów śpiewających w chórze, seniorów-aktorów-amatorów. 

Daleko im wszystkim było do zamożnych Kanadyjczyków, moje miasto, umówmy się, to nie karaibski paradajs. Mimo to, "moi" staruszkowie mają w sobie godność, pewną szczególną staranność, przywiązanie do tradycji i dobrych manier. Spotykają się regularnie, biesiadują, plotkują, kłócą ze sobą, a nawet romansują. Panie prześcigają się, która upiecze lepsze ciasto. Przed spotkaniami fryzują się i podmalowują. Panowie przywdziewają czyste koszule.

Podczas jednego ze spotkań Prezes Stowarzyszenia i jednocześnie dyrygent, Pan Miecio, przyniósł mi pięć (5!!!!) kronik, dokumentujących działalność chóru. Na każdej stronie zdjęcia z występów, poprzetykanych szlaczkiem kaligrafowanych liter składających się w miejsca i daty. Na każdym zdjęciu chórzystki w dwóch rzędach, w granatowych sukienkach i  białych koralach. W każdej z kronik minimum 50 stron. Po drugiej kronice czułam się jakbym oglądała film, w którym zacięły się klatki i ten sam obraz był wyświetlany na okrągło.

- Bo, pani Melu, ludzie chcą słuchać naszych patriotycznych pieśni, a jakże! - perorował pan Miecio. - Ostatnio nawet w kościele wystąpiliśmy. Trochę się obawialiśmy, bo my pieśni kościelnych nie śpiewamy, ale wielki sukces to był, a jakże! Sam ksiądz nam gratulował! I mówił, że ludzie chcą słuchać takich pieśni! No to my śpiewamy!

Pan Miecio jak dyrygował, tak i mówił -  każde zdanie kończył dobitnie, zamaszyście.

- Teraz szukamy sponsorów, aby zakupić nam mundury z prawdziwego zdarzenia, a jakże! - błysk w oku - O, a może pani, pani Melu, zechciałaby nam poszukiwać sponsorów? Jakieś 200 000 rocznie i będzie dobrze, co? Niełatwa to sprawa, niełatwa, ale da sobie pani radę! Ja to widzę! - Pan Miecio nie był pozbawiony żyłki przedsiębiorcy.

- Eeee.... nnno dziękuję za zaufanie, panie Mieciu, ale wie pan, praca, dom, dziecko, obawiam się, że nie będę mogła poświęcić tej misji należytego czasu - wykręcałam się, przerzucając kartki trzeciego tomu kroniki. Ileż tego było!

Przy każdej kartce grzecznie mruczałam - mmm... ooo.... nnno proszę... ale, przyznam szczerze, zmęczona już byłam i obawiałam się, że w nocy przyśnią mi się staruszki w granatowych sukniach śpiewające "Maszerują strzelcy, maszerują" w kółko powtarzając pierwszą linijkę. 

I wtedy postanowiłam zaryzykować. Przerzuciłam trzy kartki na raz.

- O, o, pani Melu, zlepiły się pani kartki! - zauważył natychmiast pan Miecio.

Posłusznie cofnęłam się o dwie strony i dalej: mmmm... ooo.... nnno proszę... W końcu godzina konsultacji dobiegła końca i z czystym sercem mogłam odłożyć opasłe tomisko na półkę, pożegnać się i wrócić do swojego świata. Czy lepszego? Nie wiem. Na pewno innego.

Podziwiam tych zapoznanych emerytów, że mają w sobie tyle siły  i werwy do życia pomimo skromnych warunków życiowych. O ile im zdrowie na to pozwala, cisną życie jak cytrynkę i mają głęboko w nosie, co inni sobie o nich pomyślą. Żyją od spotkania do spotkania. Cieszą się wspólnymi chwilami i czekają na nie.

Tak, zdecydowanie nie mogę się doczekać, kiedy już będę emerytką! :)



niedziela, 25 października 2015

Meli traktat o Polsce albo co macie dziś na obiad?

Dzisiaj wybory. Przez ostatnie kilka tygodni byłam, chcąc nie chcąc, świadkiem różnych potyczek słownych naszych czołowych polityków. Czasem odnoszę wrażenie, że czas leci do przodu, a na podwórku politycznym ciągle to samo. Krajobrazy się zmieniają, a w tym pociągu, w którym jedziemy, nie zmienia się nic a nic. Jedni straszą drugimi. Manipulują i obrzucają się tą lepką ciapką błotną. Nie ma czegoś takiego jak wspólnota celu.

- Jesteśmy młodą demokracją - usłyszałam wczoraj w knajpie od chłopaka przy barze - to czego mamy od siebie oczekiwać? Znowu pójdzie połowa kraju na wybory.

Ja też pójdę. Choć w ogóle nie jestem do nich przekonana. Czuję, że za mało wiem, aby decydować. To jedna sprawa. Druga - brakuje mi zaufania do tych, znanych mi z telewizji, twarzy. Trzecia - czy to coś w ogóle zmieni w moim świecie?

Małż nie pójdzie na wybory.

- To też forma wypowiedzi - poinformował mnie wczoraj na naszej randce, która już na samym początku zamieniła się w mikro debatę. Potem nie było wcale lepiej - rozmawialiśmy o dziecku i obowiązkach domowych. Też romantycznie, co nie?

Tak więc wybory. Srory. Dupory.

Powiem tak: lubię odwiedzać moich rodziców. Mam do nich około godziny drogi. Zabieram Piesa i Dziecię i jedziemy sobie przez kawałeczek, kawalątuniek naszego kraju. Tą samą drogą jeździ już drugie pokolenie w naszej rodzinie. Z 30 lat temu jeździli moi rodzice z dwoma dziewczynkami do babci na niedzielny obiad, dziś jeździmy my. Do tego samego domu. Zaraz zresztą będziemy ruszać.

Wyjeżdżając z miasta  jedziemy przez podmiejskie dzielnice, które kiedyś były okolicznymi wioskami. Dziś wessane przez miasto. Mijamy Business Park, utworzony na miejscu dawnej fabryki. Potem jedziemy przez pola nakrapiane gospodarstwami domowymi.

W pewnym miejscu, przy drodze, stoi krzyż, a przy nim zawsze ta sama kobieta.

- Wiesz, ona jest chyba niespełna rozumu - powiedział mi kiedyś Małż, który zawodowo pokonuje tą samą trasę kilka razy w tygodniu. - Tańczy, śpiewa, albo bije pokłony na ziemi. Czasem widzę ją, jak idzie przez całe pole, pewnie mieszka w tym domu, tam daleko, widzisz? - wskazał na jakiś budynek na horyzoncie.

- No kawałek drogi ma - przyznałam - że jej się tak chce?

I tak zaczęłam jej wypatrywać. Gdy dojrzę ją z daleka, to zwalniam samochód, by móc jej się przyjrzeć. Ona tego nie lubi. Gdy odwraca się w kierunku jezdni, to zasłania sobie twarz połą znoszonego płaszcza. Ma siwe, kręcone włosy, które wychodzą jej spod chustki. To jedno oko, które czasem na mnie... a właściwie p r z e z e   m n i e  spojrzy, ma w sobie coś szalonego.

W zależności od pory roku dekoruje krzyż  i okoliczne krzaki wstążkami, kwiatami, łańcuchami choinkowymi. Pieli, grabi, a potem wstaje i wznosi ręce do nieba. Kręci się wokół swojej osi. Nie wiem, kim jest. Jak dla mnie - częścią krajobrazu... i... naszego kraju.

W drodze do rodziców mkniemy przez szerokie pola, aż dojeżdżamy do lasu. Na samym jego początku znajduje się zalew, który ostatnio został pięknie zagospodarowany dzięki funduszom unijnym. Deptak, ścieżka rowerowa, siłownia na świeżym powietrzu. Plaża, pomost, plac zabaw dla dzieci. Tablice informacyjne.

Kiedyś, jeszcze nie tak dawno, wśród sosen, stała tam też fajna, drewniana chatka - mała knajpeczka z szydełkowymi firankami w oknach i z obrusami w kwiaty. Lubiłam tam wpadać z Funfelą, siadać na tarasie z Koszałkiem w ikeowym krzesełku i Psicą u stóp. Marzyłyśmy sobie wtedy, jak to będziemy kontynuować tradycję wypadów nad wodę, gdy jej dzieć będzie już po drugiej stronie brzucha. Niestety, nie było nam to dane. Plotka gminna niesie, że porachunki mafijne zlikwidowały knajpeczkę: którejś nocy została doszczętnie spalona. Teraz mamy budę z goframi kilka kroków dalej.

Zostawiamy zalew i jedziemy przez las. Lata temu, wiosną, zatrzymywaliśmy się w lesie, by nazrywać fiołków na delikatnych łodyżkach dla babci. Fiołków i zawilców, i tych żółtych, co nie wiem, jak się nazywają. Zawsze wtedy się martwiłam, że więdły po drodze, ale gdy tylko babcia włożyła je do takiego cieniutkiego, nalewkowego kieliszka, to zaraz, ku mojej radości, podnosiły swoje łebki.

Wiosną w tym życiu (Jezu, ile, ja miałam żyć w tym moim życiu!) też drę się do Małża

- Stój! Fiołki!

Lubię tę tradycję.

Gdy już miniemy wyspy fiołkowe i zawilcowe, przy drodze pojawiają się kolorowe panie. One stoją tam bez względu na porę roku. Noszą obcisłe, krótkie spódniczki, które okalają ich okazałe pupy. Wysokie obcasy to konieczność. No i długie włosy. Muszą być rozpuszczone. Czasem kucają przy drodze - wtedy widać, co mają pod spódniczkami. Czasem siedzą na jakimś pieńku, gapią się w niewiadomy punkt i palą papierosa. Mają ciemniejszą karnację i znudzone twarze.

Zawsze jakoś tak smutno mi się robi, jak je mijam. Ale szybko je mijam, bo wiem, że jeszcze dwa zakręty i będę wjeżdżać do miasteczka moich rodziców. Najpierw rondo, potem pod górkę, na wiadukt, i z górki wypatruję tablicy z nazwą miasteczka. Zawsze, ZAWSZE, czuję się wtedy podekscytowana. Potem tylko zakręt w lewo, w prawo, troszku prosto i już jesteśmy.

Dziś rodzice mieszkają przy asfaltowej drodze. Gdy byłam małą dziewczynką, była piaszczysta i prowadziła do lasu. Dziś przy lesie powstało osiedle domków rodzinnych i ulica jest, jak się patrzy. Krzywe chodniki z takimi czerwonymi, nakrapianymi, "cmentarnymi" robalami, burmistrz zmienił na schludną kostkę brukową. I przy tej kostce brukowej stoją stare wille, niektóre jeszcze drewniane, pochylone ze starości. Mamy też odremontowane domki jednorodzinne. Płoty i ogrodzenia też są. Nowe, na pilota, i stare, takie zwykłe siatki. Takie to wszystko pomieszane.

Jako i nasz kraj.

O. Patetyczna pointa mi się zrobiła. To, żeby było bardziej po ludzku, życzę Wam  smacznego obiadku! I pozdrowienia dla rodziców :)))

Dobrze ich mieć, póki jeszcze są...

PS. A jednak patetycznie.

wtorek, 20 października 2015

Dzień, w którym założyłam bloga

Dzień, w którym postanowiłam założyć tego bloga to dzień, w którym straciłam dwie cenne rzeczy: wiarę w swoje umiejętności jeżdżenia samochodem oraz zęba mądrości.

Rano, w doskonałym, (zupełnie nie wiedzieć czemu), nastroju pojechałam do przychodni na chirurgiczne usunięcie ósemki. Jechałam sobie wolniutko, przepisowo. W pamięci świeżo miałam mandat sprzed tygodnia za nieprzejechanie pieszego... tfu! za nie przepuszczenie pieszego na pasach. Wylazł mi z lewej strony, kurka pieczonka, nie zauważyłam go. Więc przejechałam. No i złapali mnie i solennie ukarali.

- Za takie przewinienie powinniśmy zabrać pani prawo jazdy! - groził mi funkcjonariusz prawa - Pani nie zdaje sobie sprawy, ile jest teraz wypadków na pasach!

Na moje (nie)szczęście, skończyło się tylko na sporym mandacie i dziesięciu punktach karnych. Zestresowałam się tym incydentem strasznie i gdy tylko policjant znikł mi z pola widzenia, rozszlochałam się na dobre.

Tak więc, mając to świeżo w pamięci, jechałam sobie nieśpiesznie do przychodni, raniuśko, wypatrywałam pieszych, zgadywałam ich intencje Przejścia Na Drugą Stronę i przy okazji głośno sobie śpiewałam "Spadochron" Meli Koteluk, który akurat leciał w radiu.

- Jestem, jestem kamykiem, lecącym w twoje okno -  darłam się szeroko rozdziewając paszczę, ciesząc się, że ma ona jeszcze swój stały, symetryczny kształt, i nigdzie nie boli, nie ciągnie...

Nagle, mój durnowaty umysł, który co rusz podsyła mi różne meandry myślowe, wyobraził sobie ową ósemkę moją, już wyekstraktowaną, która to leci sobie po niebie i podśpiewuje:

- Jestem, jestem ósemką, lecącą w twoje oko!

Nnnno tak... Rechocząc z własnej głupoty zajechałam pod przychodnię. Parking był full, więc sobie stanęłam w uliczce obok, tuż za czterema autami, które ustawiły się równolegle do jezdni. I w te pędy pognałam do przychodni.

A tam - kolejka, rejestracja, formalności. Wreszcie udałam się na trzecie piętro i grzecznie czekałam na swoją kolej. Przede mną było kilka osób, wyglądało na to, że posiedzę sobie na plastikowym krzesełku nieco dłużej, niż przewidziałam.

To nic, mamy czas.... Poczytam sobie.

Niestety  książkę zostawiłam w aucie. Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić na parking. Zjechałam windą i przeciskając się przez całkiem spory tłum emerytów wyszłam na zewnątrz. Już z daleka zauważyłam kilku policjantów wypisujących mandaty na tej samej uliczce, gdzie i ja przycupnęłam. Było ich chyba z pięciu.

No nniiieee! Znowu? Małż ma rację, ja naprawdę jestem kiepskim kierowcą! Trudno. Już nic z tym nie da się zrobić. Mam już wprawę! Zatem pierś do przodu i jazda!

Idąc do auta zauważyłam znak zakazu parkowania, który ten złośliwy policjant musiał tam zaimplantować, gdy ja byłam w przychodni! A teraz jak gdyby nigdy nic rozprawiał się z właścicielem samochodu zaparkowanego przede mną.

- To ja jestem następna? - krzyknęłam do niego.
- Tak, proszę przygotować dokumenty i oczekiwać - odpowiedział.

Jako rzekł, tako uczyniłam. Oczekiwałam. Przyjrzałam mu się. Był niski, krępej budowy ciała i lekko łysiał. Jakoś te jego krągłości i miłe oku niedoskonałości wzbudziły moją sympatię.

W końcu przyszła na mnie kolej.

- Dokumenty proszę!
- Proszę - podałam mu cały piterek.
- Proszę z niego wyjąć dokumenty! Różne rzeczy ludzie tam wkładają, a potem jest problem! - poinformował mnie policjant, po czym... uśmiechnął się.

Oho, jakiś ludzki człek. Ci wszyscy jego poprzednicy, z którymi miałam do czynienia, nie byli tacy mili! 

- Ależ, co pan insynuuje! - odpowiedziałam, śmiejąc się również. Z niewiadomego mi powodu, jakoś dobry humor mnie nie opuszczał.

Następnie Pan Władza pouczał mnie o moim wykroczeniu, a ja grzecznie przyznawałam mu rację i zapewniałam, że to już nigdy się nie powtórzy. Dodałam, że ostatnio miałam pecha, bo w zeszłym tygodniu zapłaciłam już 350 zł i dostałam 10 punktów, no więc miałam złudną nadzieję, że swoją obywatelską normę wykroczeń już wyrobiłam.

(Nie wspomniałam mu nic a nic o trójkowej audycji "Za a nawet przeciw", z której ostatnio się dowiedziałam, że rząd nakłada na policję kontyngenty mandatów, z których potem są skrupulatnie rozliczani. W zeszłym roku nawet przekroczyli normę!)

- To ile mi się należy? - zapytałam skruszona.
- 100 zł  mandatu.
- A jakieś punkty za to przysługują? - spytałam, jakby była mowa o plusach dodatnich, a nie ujemnych, cytując Mistrza.
- 1 punkt.
- O, matko. - zmartwiłam się szczerze. W duchu szybko przeliczyłam, że jeszcze nie muszę oddawać prawa jazdy.
- A czym pani się zajmuje? - zagadnął funkcjonariusz.
- Ja? - upewniłam się inteligentnie - ja... prowadzę szkolenia z psychologii biznesu.
- Czyli co?
- No np. uczę komunikacji w sytuacjach kryzysowych, wie pan?

I wtedy, z jakiegoś powodu, pan policjant robił się jakiś taki bardziej ludzki. Postanowiłam zaryzykować. NIGDY wcześniej tego nie robiłam, choć okazji było wiele, oj wiele...

- A z tym mandatem to już nie da się nic zrobić? Bo wie pan, ja to na wyrwanie ósemki jadę, o - i tu uchyliłam poły torebki i pokazałam pantonogram. - Ja się już dziś wystarczająco nacierpię.

Policjant podniósł głowę znad druczka i przyjrzał mi się z jakimś takim rozbawieniem.

- Umówmy się tak, pani Melu. Stanęła pani tam, na trawniku. Za niszczenie zieleni miejskiej jest 20 zł mandatu i zero punktów. Może tak być?

- Tak! Dziękuję! Ja już będę uważać! Jak miło, że pan jest ludzką twarzą policji - coś w ten deseń bredziłam...

Potem podpisałam druczek.

- Mocno proszę, aby się odbiło!

Podpisałam mocno, przeparkowałam auto (pod znakiem: zakaz wjazdu, nie dotyczy klientów sklepu)  i pognałam na usunięcie zębiska.

Trochę bolało. Z cztery łezki poleciały, jak pani chirurg pastwiła się nad moim ząbkiem, schowanym sobie w dziąsłowej kieszonce.

Opuchnięta, z krwawym wacikiem, udałam się do apteki po leki. A potem do warzywniaczka po składniki na zupę dla dziecia.

W domu odprawiłam nianię, ugotowałam pyszną selerową zupę, zjadłam, połknęłam leki przeciwbólowe, przyłożyłam kompres i nawet udało mi się zdrzemnąć, gdy drzemał sobie i on - nasz jedyny, wyczekany, Koszałek, lat 14 miesięcy :)

Synek zbudził się po jakiś 40 minutach i wyraził swoje głębokie rozżalenie światem włączając syrenę. Wzięłam go z łóżeczka i przytuliłam do siebie. I tak oto, Koszał kontynuował drzemkę na mej wątłej, niemlecznej już, mamusinej piersi, przez kolejne pół godziny.

Tulił się, sapał, troszku wiercił. Słodki ciężar mój! Spał, a ja czytałam książkę. I czułam się taaaaaka szczęśliwa. Że tak nam ze sobą dobrze. Że taki już "duży" a jeszcze śpi na mamusi. Że ząb nie boli, że niewiele puchnę. Że zupa wyszła smaczna. Że nasza psica wiernie leżała w nogach na kanapie. Że mam przyjaciół, którym mogę wysłać fotkę, jak sobie tak razem leżymy. Że Małżon przyjdzie niedługo z pracy i rodzinnie powariujemy sobie przed wieczorną kąpielą.

No i tak się w tym szczęściu taplałam, że postanowiłam to wszystko tu napisać.

Jezu, trochę długo mi wyszło....

I, jak sił mi starczy, będę pisać często.

PS. A tu on - mandacik, wygmerany już ze śmietnika...