niedziela, 31 stycznia 2016

Troski się mię imają

Ostatnio troski się mnie imają. Nie dzieciowe (tfu, tfu), lecz bytowe. Pokończyły mi się projekty i jestem na etapie poszukiwania nowych. Nie podoba mi się ten chwilowy zastój. Nie pasuje mi bycie utrzymanką Małżonka. No i martwię się. Może trochę na zapas. Wiem, że to minie. Tylko nie wiem, kiedy.

Więc szukam, przepoczwarzam się, wymyślam nowe oferty i chyba dojrzewam powoli do tego, że w biznesie nie ma co rozdrabniać się na drobne. Kiedyś musi przyjść ten moment, kiedy odmawia się podjęcia pracy za niewielkie wynagrodzenie – co jest szczególnie trudne, gdy każda stówka jest na wagę złota.

Trudne też dlatego, że lubię swoją pracę i lubię pomagać innym. Jednak zauważyłam pewną prawidłowość: gdy daje z siebie wszystko za prawie nic, to potem z takiej roboty wychodzę nieco pokiereszowanym psychicznie, czując się lekko wykorzystaną – na własne życzenie zresztą! Wniosek: wolontariat – jak najbardziej! Ale gdy jest na rachunki.

W międzyczasie, jak ten cyborg, nie przestaję programować się na szczęście. To nawet nie jest trudne, gdy ma się takie źródło miłości w domu. Wystarczy pomyśleć o Koszałku i już! Ciepło robi się na duszy. Mam takie ciepełko pod sercem na zawołanie. Młodzieniec rośnie, cieszy się z każdego dnia, z każdej nowo nabytej umiejętności. Mama też się cieszy. Każdym nowym słowem. Nowymi skojarzeniami, coraz lepszą pamięcią.

Czasem się wkurzam, gdy rano nie pozawala mi już spać, bo uskutecznia swój fetysz ciągnięcia mnie za włosy. I gramoli się na mnie. Zaraz potem programuję się w myśl  z książki „Tysiąc darów” i dziękuję, że Koszał jest zdrów, pełen energii i ma kogo męczyć rano, pokazując mi całe swoje oddanie śpiewając przy tym cieniutko: „Ma mama! Ma mama!” by po chwili przypomnieć sobie,  że obok jest pstryczek-elektryczek do lampki lub drugi pstryczek do włączenia płyty z piosenkami-wierszykami.  Zawsze z tym samym dziecięcym zadziwieniem i ogromnym entuzjazmem.

Może to i trochę górnolotne, co tu piszę, ale to pozwala mi pamiętać o tym, co w życiu jest ważne. Choć wiem, że samą miłością i wdzięcznością człek się nie nakarmi. Ale na razie nie myślmy o tym…

Z Małżem (tfu, tfu!) naprawdę dobrze. Ostatnio jedna mega babeczka zadała mi pytanie, czy jest on miłością mojego życia. „Coż za pytanie” pomyślałam sobie. Bo to takie wzniosłe, romantyczne. Czy na to jeszcze jest miejsce w dzisiejszym świecie? 

Ale im dłużej o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że tak, chyba tak. Jest miłością mojego życia.  I chyba teraz bardziej to odczuwam, niż na początku naszej znajomości. (Znacie Biegnącą z Wilkami? Pamiętacie przypowieść o Kobiecie Szkielecie i etapach miłości? https://biegnaczwilkami.wordpress.com/2012/07/10/odcinek-6-kobieta-szkielet-o-wylowieniu-skarbu-ucieczce-przed-nim-i-rozplatywaniu-sieci/

Z Małżem zeżarliśmy tyle beczek soli. Mieliśmy trzy konkretne kryzysy. I chcę myśleć, że wyszliśmy z nich umocnieni. Czuję zgrany tandem w nas. I to jest fajne.  I to jest ważne.  


No i tyle u mnie. Życzcie mi pieniędzy J

sobota, 2 stycznia 2016

Tęsknota dziecka

Pojechaliśmy. Ja z Małżem, na Sylwestra, do knajpy z przyjaciółmi w innym mieście. Niechętnie, bo nie lubię wszelkich spędów sylwestrowych i tego przymusu zabawy. Poza tym piję niedużo, a po północy to ja bardzo przepraszam, ale już chce mi się spać. Królowa parkietu też ze mnie żadna. Szałowej kreacji: brak. Oponek na brzuchu: nadmiar. Wystarczająco dużo powodów, żeby zostać w domu.

Pomijając punkt najnajnajważniejsiejszy: jak ja mogę zostawić syna na noc u teściowej?! I dlaczego on ma się akurat DO NIEJ NOCĄ PRZYTULAĆ?!

W końcu jednak stwierdziłam, że raz na 3 lata może warto gdzieś wyjść. I napić się, for a change :) A i okazja nadarza się, by przetestować ewentualne dalsze romantyczne, około-weekendowe wypady solo. Do tej pory Koszał zawsze nam towarzyszył.

Kwestię organizacji Sylwestra zostawiłam Małżowi. Cicho liczyłam, że będzie się, chłopina, ociągał i ostatecznie okaże się, że na wypad jest już za późno.  A tu, niestety, zonk! Stolik zarezerwowany raz, dwa, hotel opodal również. No coś podobnego! :)

Trudno, klamka zapadła, trzeba jechać. Dzieć został oddelegowany do babci. Pojechaliśmy. Bawiliśmy się przednie, ku mojemu zaskoczeniu, do 3 rano (!). Męska część towarzystwa wyliczyła, że w tym roku mija 20 lat od zdania matury - hmmm... to chyba jakaś pomyłka! Ja tam upływu lat wcale nie czuję! (Za to przypływ mądrości taki, że ho, ho! :))) )

W Nowy Rok leniliśmy się w łożu do południa. Potem spacerek po Starym Mieście i kawa z obowiązkowym ciachem na dobry początek dnia i roku. Jeszcze kilka fotek w drodze do samochodu i już, już gnamy do naszego Koszałka, zastanawiając się, co też chłopina bez nas wyczynia.

A w samochodzie - niespodzianka. Nie odpala. Próbujemy raz, drugi, dziesiąty. Nic.

- Trzeba popchać, choć w sumie nie powinniśmy - decyduje Małż.
- A dlaczego? - interesuję się nader uprzejmie.
- Bo to diesel.
- Aha - mówię i znacząco kiwam głową, choć nie mam zielonego pojęcia, co to ma do rzeczy.

Pchamy. Jesteśmy już wypchnięci na sam środeczek parkingu w centrum miasta. Samochód ani drgnie. Po chwili kilku przychodniów przystaje, by nam pomóc. Panie usuwają się na boczek, a panowie stoją, deliberują, przerzucają się ekspertyzami motoryzacyjnymi. Niestety, nic to nie pomaga. Samochód jak stał, tak stoi.

W końcu taki jeden mówi, że mieszka niedaleko, to do nas podjedzie z kabelkami i podładuje nam akumulator. Po chwili się zjawia. Na desce rozdzielczej dostrzegam flagę biało-czerwoną i znaczek KOD.

- O, widzę, że pan też z gorszego sortu Polaków? - pytam.

Przez chwile nie wie, o co pytam, lecz po chwili już uśmiecha się.

- A tak, widzi pani, jakie to czasy nam nastały.

- Oby ten Nowy Rok był dobry dla nas wszystkich - rzucam szybko  i zostawiam panów samych.

Wsiadam do samochodu. Jest tam ciut cieplej, pomimo tego, że resztka wody mineralnej w butelce już nam zamarzła.

Kabelki nie pomogły. Pomimo tego, że robione własnoręcznie przez miłego pana, miedziane, solidne. Musimy wołać pogotowie drogowe.

- To dlaczego nie można popchać diesla dla rozpędu? - pytam, gdy już wiem, że nastał sprzyjający moment na udzielenie wyjaśnień (zadanie pytania wcześniej, w  trakcie czynności pchania samochodu może skutkować zwiększeniem poziomu stresu pchającego)

- To jest kwestia wtryskiwaczy i paliwa. Gdy zaczynam odpalać silnik diesla, to .... cing dziung hong i haa kabum!...

Kiedyś widziałam odcinek serialu komediowego, w którym ilekroć partnerka głównego bohatera zaczynała mieć do niego o coś pretensje, to on nagle słyszał wydobywający się z jej paszczy język chiński. Patrzył na nią, a podkład dźwiękowy z ust leciał ino z Państwa Środka.

Niestety, zauważyłam wtedy podobną przypadłość u siebie. Bardzo się starałam, ale moja ciężka głowa, mróz i pełny pęcherz spowodowały, że stać mnie tylko było na przybranie zainteresowanego wyrazu twarzy i nie przerywanie tej chińskiej melodii.

- Czy ty się dobrze czujesz? - spytał on.

- Eee, ja? - jakiż on kochany! empatyczny! - Tak! Wiesz, muszę siku.

Pognałam z powrotem do hotelu na sik, zastanawiając się, jak to się dzieje, że gdy para zna się już jak łyse konie, to rozmawiają sobie swobodnie o swoich potrzebach fizjologicznych, a czasem i wynikach posiedzeń w kibelku. Czy to dobrze? Czy to źle?

- Chłopu to trzeba zawsze pół dupy pokazywać - dzieliła się ze mną swoją mądrością ma babcia, wielce światła kobieta.

W takim oto filozoficznym nastroju robiłam swoje w ciasnym kibelku przy hotelowej recepcji. Potem znów śmig na parking, licząc w duchu, że w międzyczasie przyjechała pomoc drogowa. Ale niestety, nie. Nadal stał, jak stał. Centralnie, na środku.

Siedzimy w aucie  i śpiewamy piosenki: "jest nam ciepło, jest przyjemnie, hej! hej! hej!" Autorem piosenki był Małż. Ja dodałam element rytmiczny w postaci tuptania.

- Słuchaj, a tak hipotetycznie - pytam ostrożnie - co będzie, jak samochód nie odpali? Mam wracać pociągiem?
- No chyba tak. A ja jakąś lawetę załatwię.
- Okiej.

W koooooońcu przyjechał duży wóz koloru żółtego. Pan w kombinezonie za pomocą kabelków i własnego silnika uruchomił nam samochód. Stówkę później byliśmy wolni!

Gnaliśmy do domu tak szybko, jak tylko się dało. Wjeżdżając na podwórko rozsunęłam sobie suwaki w butach, by było szybciej je zdjąć w przedpokuju. Wpadłam do babci i nasłuchuję, w którym pokoju są. Najpierw pobiegłam na górę, ale w połowie schodów stwierdziłam, że głosy dobiegają jednak z dołu. Tak, już, już, wiem! Są w małym pokoiku przy salonie.

Wchodzę.

Patrzę.

Samochody rozłożone w rządku na podłodze.

Czekam.

Nic nie mówię.

Ignoruję Psicę, pacając ją po grzbiecie na ślepo, który zwija się w kiełbaski z radości.

Patrzę i serce mi mięknie.

Koszałek podnosi w końcu głowę i mnie zauważa. Chwilę, ułamek sekundy, patrzy, kim ja jestem. Zaraz potem mówi: "Mama!" i idzie do mnie z wyciągniętymi do góry rączkami. Kucam i otwieram ramiona. Wtedy już podbiega i rzuca się mi na szyję.

- Mama!
- Tak, to twoja kochana mamusia wróciła - słyszę głos babci.
- Cześć maluszku! - całuję jego włosy. - Tęskniłeś? Jak ci się spało?

Spoglądam na babcię. Buzię ma bardzo zmęczoną, a oczy podkrążone jak rzadko. Włosy w nieładzie. No, nie spało im się dobrze. Od trzeciej rano do piątej wołał mamę. Nie chciał pić, ani spać. Mama i mama. W końcu o piątej, gdy dziadek zajrzał do pokoju i spytał "A czemu ty nie chcesz spać?", Koszałek uznał, że oto nastał nowy dzień i czas się bawić.

Słuchając tego krótkiego sprawozdania serce miałam ściśnięte. Koszałek wołał Mamy, gdy ta akurat kładła się spać (i z jakiegoś powodu, pomimo zmęczenia, nie mogła zasnąć - choć jej myśli do Koszałka wtedy wcale nie biegły).

Wzięłam synka na ręce. Wtedy Małżon pojawił się w pokoju.

- Choć, przywitamy się z Tatusiem! - mówię do Koszałka mając już wizję, jak się wszyscy do siebie razem tulimy.

Synek ma jednak własną wizję i wyrywa mi się, by móc samemu podbiec do Tatusia. Stawiam go na ziemi i patrzę, jak do niego pędzi zarzucając dupką z pieluszką na boki.

No i oczy mi się łzawią, gdy widzę, jak się do siebie przytulają...

Zaraz potem zabieramy Koszałka do siebie. Dziadkom należy się odpoczynek. Synuś tulił się i tulił. W końcu, zupełnie wymęczony, zasnął już o 18.00. I spał, bez przerwy, do 6 rano. To mu się nie zdarza. Musiał, bidula, być bardzo zmęczony.

Na drugi dzień - Mama i Tata muszą być w zasięgu wzroku. Domaga się bardzo dużo przytulasków. Najlepiej, abyśmy nie chodzili do kibelka, nnnnno... ewentualnie, z otwartymi drzwiami, to jest stan jeszcze do zaakceptowania!

Całego drugiego stycznia spędzamy RAZEM i jest nam BOSKO.

***

Jakoś ten obrazek naszego powrotu mocno wrył mi się w serce. Silnine poczułam naszą rodzinną więź. I to, że jesteśmy dla tej kruszynki ważni, potrzebni. I jaki to jest, kurde, dla nas zaszczyt! Jak giglam to małe ciałko, to czas zwalnia, a przestrzeń się kurczy - tylko do tej, obejmującej nasze dwa, przytulone do siebie, ciała.

(A jak jeszcze dodamy do tego Psicę i Tatusia - wrrróć....! Czy aby na pewno? Chyba jednak jeden na jeden jest najwyjątkowiej :) A tak bardziej serio, to trudno porównać te dwa cudne uczucia...)

Tak sobie myślę, że do tej pory nie miałam i nie mam problemu, aby zostawić dziecko na noc lub dwie, gdy muszę zawodowo wyjechać. Wiem, że z Tatą będzie mu - i jest - doskonale. Nie miałam jednak pojęcia, że nieobecność nas obojga może być dla niego stresem, tym bardziej, że był pod opieką swojej ukochanej babci.

Póki co - dłuższym wyjazdom małżeńskim, mówimy nie! A jednonocne, jeszcze przetestujemy - może rozwiązanie we własnym domu i własnym łóżeczku, z babcią tuż obok będzie lepsze? Zobaczymy... ale niekoniecznie bardzo prędko :)