Pojechaliśmy. Ja z Małżem, na Sylwestra, do knajpy z przyjaciółmi w innym mieście. Niechętnie, bo nie lubię wszelkich spędów sylwestrowych i tego przymusu zabawy. Poza tym piję niedużo, a po północy to ja bardzo przepraszam, ale już chce mi się spać. Królowa parkietu też ze mnie żadna. Szałowej kreacji: brak. Oponek na brzuchu: nadmiar. Wystarczająco dużo powodów, żeby zostać w domu.
Pomijając punkt najnajnajważniejsiejszy: jak ja mogę zostawić syna na noc u teściowej?! I dlaczego on ma się akurat DO NIEJ NOCĄ PRZYTULAĆ?!
W końcu jednak stwierdziłam, że raz na 3 lata może warto gdzieś wyjść. I napić się,
for a change :) A i okazja nadarza się, by przetestować ewentualne dalsze romantyczne, około-weekendowe wypady solo. Do tej pory Koszał zawsze nam towarzyszył.
Kwestię organizacji Sylwestra zostawiłam Małżowi. Cicho liczyłam, że będzie się, chłopina, ociągał i ostatecznie okaże się, że na wypad jest już za późno. A tu, niestety, zonk! Stolik zarezerwowany raz, dwa, hotel opodal również.
No coś podobnego! :)
Trudno, klamka zapadła, trzeba jechać. Dzieć został oddelegowany do babci. Pojechaliśmy. Bawiliśmy się przednie, ku mojemu zaskoczeniu, do 3 rano (!). Męska część towarzystwa wyliczyła, że w tym roku mija 20 lat od zdania matury - hmmm... to chyba jakaś pomyłka! Ja tam upływu lat wcale nie czuję! (
Za to przypływ mądrości taki, że ho, ho! :))) )
W Nowy Rok leniliśmy się w łożu do południa. Potem spacerek po Starym Mieście i kawa z obowiązkowym ciachem na dobry początek dnia i roku. Jeszcze kilka fotek w drodze do samochodu i już, już gnamy do naszego Koszałka, zastanawiając się, co też chłopina bez nas wyczynia.
A w samochodzie - niespodzianka. Nie odpala. Próbujemy raz, drugi, dziesiąty. Nic.
- Trzeba popchać, choć w sumie nie powinniśmy - decyduje Małż.
- A dlaczego? - interesuję się nader uprzejmie.
- Bo to diesel.
- Aha - mówię i znacząco kiwam głową, choć nie mam zielonego pojęcia, co to ma do rzeczy.
Pchamy. Jesteśmy już wypchnięci na sam środeczek parkingu w centrum miasta. Samochód ani drgnie. Po chwili kilku przychodniów przystaje, by nam pomóc. Panie usuwają się na boczek, a panowie stoją, deliberują, przerzucają się ekspertyzami motoryzacyjnymi. Niestety, nic to nie pomaga. Samochód jak stał, tak stoi.
W końcu taki jeden mówi, że mieszka niedaleko, to do nas podjedzie z kabelkami i podładuje nam akumulator. Po chwili się zjawia. Na desce rozdzielczej dostrzegam flagę biało-czerwoną i znaczek KOD.
- O, widzę, że pan też z gorszego sortu Polaków? - pytam.
Przez chwile nie wie, o co pytam, lecz po chwili już uśmiecha się.
- A tak, widzi pani, jakie to czasy nam nastały.
- Oby ten Nowy Rok był dobry dla nas wszystkich - rzucam szybko i zostawiam panów samych.
Wsiadam do samochodu. Jest tam ciut cieplej, pomimo tego, że resztka wody mineralnej w butelce już nam zamarzła.
Kabelki nie pomogły. Pomimo tego, że robione własnoręcznie przez miłego pana, miedziane, solidne. Musimy wołać pogotowie drogowe.
- To dlaczego nie można popchać diesla dla rozpędu? - pytam, gdy już wiem, że nastał sprzyjający moment na udzielenie wyjaśnień (zadanie pytania wcześniej, w trakcie czynności pchania samochodu może skutkować zwiększeniem poziomu stresu pchającego)
- To jest kwestia wtryskiwaczy i paliwa. Gdy zaczynam odpalać silnik diesla, to .... cing dziung hong i haa kabum!...
Kiedyś widziałam odcinek serialu komediowego, w którym ilekroć partnerka głównego bohatera zaczynała mieć do niego o coś pretensje, to on nagle słyszał wydobywający się z jej paszczy język chiński. Patrzył na nią, a podkład dźwiękowy z ust leciał ino z Państwa Środka.
Niestety, zauważyłam wtedy podobną przypadłość u siebie. Bardzo się starałam, ale moja ciężka głowa, mróz i pełny pęcherz spowodowały, że stać mnie tylko było na przybranie zainteresowanego wyrazu twarzy i nie przerywanie tej chińskiej melodii.
- Czy ty się dobrze czujesz? - spytał on.
- Eee, ja? -
jakiż on kochany! empatyczny! - Tak! Wiesz, muszę siku.
Pognałam z powrotem do hotelu na sik, zastanawiając się, jak to się dzieje, że gdy para zna się już jak łyse konie, to rozmawiają sobie swobodnie o swoich potrzebach fizjologicznych, a czasem i wynikach posiedzeń w kibelku. Czy to dobrze? Czy to źle?
- Chłopu to trzeba zawsze pół dupy pokazywać - dzieliła się ze mną swoją mądrością ma babcia, wielce światła kobieta.
W takim oto filozoficznym nastroju robiłam swoje w ciasnym kibelku przy hotelowej recepcji. Potem znów śmig na parking, licząc w duchu, że w międzyczasie przyjechała pomoc drogowa. Ale niestety, nie. Nadal stał, jak stał. Centralnie, na środku.
Siedzimy w aucie i śpiewamy piosenki: "jest nam ciepło, jest przyjemnie, hej! hej! hej!" Autorem piosenki był Małż. Ja dodałam element rytmiczny w postaci tuptania.
- Słuchaj, a tak hipotetycznie - pytam ostrożnie - co będzie, jak samochód nie odpali? Mam wracać pociągiem?
- No chyba tak. A ja jakąś lawetę załatwię.
- Okiej.
W koooooońcu przyjechał duży wóz koloru żółtego. Pan w kombinezonie za pomocą kabelków i własnego silnika uruchomił nam samochód. Stówkę później byliśmy wolni!
Gnaliśmy do domu tak szybko, jak tylko się dało. Wjeżdżając na podwórko rozsunęłam sobie suwaki w butach, by było szybciej je zdjąć w przedpokuju. Wpadłam do babci i nasłuchuję, w którym pokoju są. Najpierw pobiegłam na górę, ale w połowie schodów stwierdziłam, że głosy dobiegają jednak z dołu. Tak, już, już, wiem! Są w małym pokoiku przy salonie.
Wchodzę.
Patrzę.
Samochody rozłożone w rządku na podłodze.
Czekam.
Nic nie mówię.
Ignoruję Psicę, pacając ją po grzbiecie na ślepo, który zwija się w kiełbaski z radości.
Patrzę i serce mi mięknie.
Koszałek podnosi w końcu głowę i mnie zauważa. Chwilę, ułamek sekundy, patrzy, kim ja jestem. Zaraz potem mówi: "Mama!" i idzie do mnie z wyciągniętymi do góry rączkami. Kucam i otwieram ramiona. Wtedy już podbiega i rzuca się mi na szyję.
- Mama!
- Tak, to twoja kochana mamusia wróciła - słyszę głos babci.
- Cześć maluszku! - całuję jego włosy. - Tęskniłeś? Jak ci się spało?
Spoglądam na babcię. Buzię ma bardzo zmęczoną, a oczy podkrążone jak rzadko. Włosy w nieładzie. No, nie spało im się dobrze. Od trzeciej rano do piątej wołał mamę. Nie chciał pić, ani spać. Mama i mama. W końcu o piątej, gdy dziadek zajrzał do pokoju i spytał "A czemu ty nie chcesz spać?", Koszałek uznał, że oto nastał nowy dzień i czas się bawić.
Słuchając tego krótkiego sprawozdania serce miałam ściśnięte. Koszałek wołał Mamy, gdy ta akurat kładła się spać (i z jakiegoś powodu, pomimo zmęczenia, nie mogła zasnąć - choć jej myśli do Koszałka wtedy wcale nie biegły).
Wzięłam synka na ręce. Wtedy Małżon pojawił się w pokoju.
- Choć, przywitamy się z Tatusiem! - mówię do Koszałka mając już wizję, jak się wszyscy do siebie razem tulimy.
Synek ma jednak własną wizję i wyrywa mi się, by móc samemu podbiec do Tatusia. Stawiam go na ziemi i patrzę, jak do niego pędzi zarzucając dupką z pieluszką na boki.
No i oczy mi się łzawią, gdy widzę, jak się do siebie przytulają...
Zaraz potem zabieramy Koszałka do siebie. Dziadkom należy się odpoczynek. Synuś tulił się i tulił. W końcu, zupełnie wymęczony, zasnął już o 18.00. I spał, bez przerwy, do 6 rano. To mu się nie zdarza. Musiał, bidula, być bardzo zmęczony.
Na drugi dzień - Mama i Tata muszą być w zasięgu wzroku. Domaga się bardzo dużo przytulasków. Najlepiej, abyśmy nie chodzili do kibelka, nnnnno... ewentualnie, z otwartymi drzwiami, to jest stan jeszcze do zaakceptowania!
Całego drugiego stycznia spędzamy RAZEM i jest nam BOSKO.
***
Jakoś ten obrazek naszego powrotu mocno wrył mi się w serce. Silnine poczułam naszą rodzinną więź. I to, że jesteśmy dla tej kruszynki ważni, potrzebni. I jaki to jest, kurde, dla nas zaszczyt! Jak giglam to małe ciałko, to czas zwalnia, a przestrzeń się kurczy - tylko do tej, obejmującej nasze dwa, przytulone do siebie, ciała.
(A jak jeszcze dodamy do tego Psicę i Tatusia - wrrróć....! Czy aby na pewno? Chyba jednak jeden na jeden jest najwyjątkowiej :) A tak bardziej serio, to trudno porównać te dwa cudne uczucia...)
Tak sobie myślę, że do tej pory nie miałam i nie mam problemu, aby zostawić dziecko na noc lub dwie, gdy muszę zawodowo wyjechać. Wiem, że z Tatą będzie mu - i jest - doskonale. Nie miałam jednak pojęcia, że nieobecność nas obojga może być dla niego stresem, tym bardziej, że był pod opieką swojej ukochanej babci.
Póki co - dłuższym wyjazdom małżeńskim, mówimy nie! A jednonocne, jeszcze przetestujemy - może rozwiązanie we własnym domu i własnym łóżeczku, z babcią tuż obok będzie lepsze? Zobaczymy... ale niekoniecznie bardzo prędko :)