piątek, 29 kwietnia 2016

O zasyfionym aucie i objawieniach dnia codziennego

Zaczynam dochodzić do wniosku, że mój samochód to jakiś transcendentalny środek lokomocji. Coś takiego w nim się dzieje, że doznaję w nim wszelkich uniesień ducha mego, błądzącego. I z jezdni mojego małego miasteczka, dryfuję sobie wysoko, wysoko, gdzieś pod chmury.

Niby takie nic. Poobijany, podrapany. Kiedyś żartowałam, że mój samochód jest jak bransoletka z charmsami. Każda ryska - wspomnienie. Zderzak z lewej strony mocno wgnieciony, gdy słup wjechał we mnie w garażu w galerii. Zderzak z prawej strony - lekko wgnieciony, po tym, jak jeden miły pan wjechał mi w samochód, z Koszałkiem na pokładzie (!), gdy wracałam do domu z zakupami. No i jeszcze prawe, tylne drzwi, mocno zarysowane, gdy w wakacje, wjechałam nimi w ... ul. Nie, pszczółek nie było.

W środku - hmmm.... syfoland. Kurz, to najmniejszy problem. Zabawki, jakaś luźna cebulka pod fotelem, co wypadła z torby z zakupami, troszkę włosów Psicy na siedzeniu, lizak, którego dostałam od jakiejś pani w sklepie i mała kupka rachunków.

A mimo tego, w tym moim zasyfionym gracie, czasami, niepostrzeżenie, przychodzą do mnie piękne chwile zatrzymania. Tak było i dziś. Wracałam z jogi, w radiu akurat zaczynała się lista przebojów w Trójce i Niedźwiedź swoim aksamitnym głosem zapowiedział pierwszą pozycję, pół roku w poczekalni, a teraz na miejscu 30 tym - Mikromusik i Skubas.

Z pierwszym taktami muzyki podkręciłam volume prawie na maksa. I popłynęłam. Wreszcie, nareszcie, poczułam głęboki relaks. No i uniosłam się trochę nad ziemię. Trochę odleciałam. Uwielbiam ten stan. Mogłabym się w nim schować i sobie tak siedzieć, w bezruchu, w niebycie, w pięknie.

Ostatnie tygodnie były dla mnie szalenie stresujące. Natrafiłam na niedobrego człowieka i dałam się zmanipulować. Dużo myślałam, jak to mogło się stać. Teraz walczę o moje wynagrodzenie, które trzy dni temu powinno być na koncie, które zbyt długo wskazuje smutne 217 złotych, zero groszy.

Dzisiaj postanowiłam zrobić sobie przerwę w pracy i w stresie i poszłam sobie na warsztaty z uważności. Bardziej dla wyjścia z domu, niż dla samej filozofii, z którą miałam do czynienia więcej, gdy mieszkałam poza krajem. Chichrałam się do siebie oglądając rodzynkę po raz enty, wąchając ją, oglądając jej strukturę, obdzierając ją ze skórki  i natrafiając na taki suchutki ogonek w jej lepkim miąższu. Czy wiedzieliście, że rodzynki można posłuchać? Trzeba ją zgnieść paluszkiem i wtedy ona wydaje taki odłosssss....

Zrelaksowałam się. Potem dorzuciłam zajęcia z jogi i mi się relaks zduplikował. Potem słodki głosik Natalii Grosik i już. Fruuuuu!!!

Tak. Można się uzależnić. Można odlecieć. Można się schować w duchowości, filozofii, jodze, rozwoju osobistym. A tu żyć trzeba. Pracować. Czasami nie da się inaczej, trzeba użerać się z szefami, niedobrymi relacjami zawodowymi, które trzeba utrzymywać, by z pracy nie wylecieć. Płacić kredyt trzeba. Gotować, sprzątać, dbać o dziecko. Twardo stąpać po ziemi. Czasami powiedzonko "możesz wszystko", czy "wyjdź ze strefy komfortu" jest szalenie trudne do zrealizowania (jeśli i nie sprzedawaną ułudą), gdy nie jest się już samotną wyspą, która samostanowi tylko o sobie.

Dzisiaj na warsztatach z uważności, gdy grupa podsumowywała swoje wrażenia po ćwiczeniach, miałam wrażenie, że niektóre osoby, kupują świat duchowości bez większej refleksji, jako najprawdziwszą prawdę objawioną. A przecież to tylko jedna z wielu odsłon życia.

Co ciekawe, jadąc na te warsztaty, miałam swoje własne, prywatne, samochodowe objawienie. Włączyłam sobie radio. Akurat leciała audycja o Wisławie Szymborskiej. Puścili jej przemowę z odbierania nagrody Nobla. Powiedziała coś na kształt: "Bycie poetą to szalenie niefotogeniczne zajęcie. Człowiek siedzi przy biurku albo leży na kanapie. I gapi się w okno, albo w sufit przez pół godziny. Potem napisze siedem linijek, z czego jedną skreśli po piętnastu minutach. Kto chciałby to oglądać?"

I tak sobie pomyślałam, że ona miała to fajnie wykombinowane. To życie. Była taka, jak i jej poezja. Nawet w doniosłym momencie odbierania nagrody Nobla. Miała to w nosie. Spójna na każdym froncie. Taka sama w domu, taka sama publicznie, taka sama w poezji.

Powiedziałam o tym na warsztatach, gdy przyszło nam się przedstawiać w grupie.
- To o Tobie? - spytał prowadzący
- Ojej, to zbyt daleko posunięta hipoteza - odpowiedziałam i nieco się wkurzyłam, że ktoś od razu chce mnie rozpracować po kilku zdaniach.
- Ale chciałabyś taka być?
- ... Tak, chciałabym taka być - odparłam po chwili.

I spraw, panie Boże, by mi nigdy, w żadną odchyłę, nie odbiło. Amen.

czwartek, 7 kwietnia 2016

W wielkim byznes świecie - czyli czego jeszcze muszę się nauczyć

Mówią, że gdy Pan Bój zamyka jedne drzwi, to otwiera drugie. No więc otworzył mi - drzwi do świata byznesu. I to dosyć szybko. Nie zdążyłam otrzeć niewidzialnych łez, a już rozdzwoniły się telefony z zapytaniami o możliwość współpracy.

- Skąd oni w ogóle wiedzą o moim istnieniu? - zastanawiałam się i zwalczałam w sobie pokusę zadania tego pytania moim potencjalnym klientom.  - Zawsze mogę ich spytać o to na koniec projektu, jeśli dojdzie do współpracy - powstrzymywałam własną impulsywność.

W końcu Panie Prezeski nie pytają o takie rzeczy, tylko tworzą wokół siebie aurę zajebistości i bardzo-zajętości.

No właśnie. Nigdy nie potrafiłam udawać. Dyplomacja nie jest moją mocną stroną. Mówię wprost i jak jest. Odsłaniam karty. Za szybko i zupełnie niepotrzebnie. Mieszkając za granicą, zrzucałam to na karb słowiańskiej krwi. Wybaczano mi. W Polsce nie mam już na co zrzucać :)

- Musisz nauczyć się manipulować - podpowiada mi koleżanka po studiach MBA.

Pewnie tak. Pewnie i potrafię. Choć nie bardzo chcę. 

W mojej branży trenerskiej, mam wokół siebie takich samych idealistów, jak i ja. Podrzucamy sobie projekty, materiały szkoleniowe, pomysły na ujęcie danego tematu. Mamy przeprane mózgi i łatwo nam jest sobie nawzajem zaufać - już na bank, jeśli wywodzimy się z tej samej szkoły trenerskiej. Przy alkoholach wyskokowych bredzimy coś o wartościach i o życiu w zgodzie z nimi. No masakra jakaś.

- Bo ty, Melka, taka uduchowiona jesteś - podsumowała mnie ostatnio koleżanka-przedsiębiorczyni.

No jezdem. Znalazłam swój kawałek na ziemi - niosąc ten kawałek uduchowienia do biznesu :)

- Dzień dobry - słyszę w słuchawce telefonu -  zapytam wprost: czy robi Pani szkolenia z chamskiej akwizycji?
- Yyy... 
No i trrraaach! Moja aureolka z hukiem ląduje na podłodze, a skrzydełka zwijają się w trąbki. A zarobić trza.

I wiecie co, pewnie dobrze, że tak się dzieje. No bo ileż można latać w tych chmurach? Tak sobie myślę, że właśnie taka lekcja jest teraz przede mną do przerobienia. Mniej ufać, twardą dupę mieć. Mniej się odsłaniać, milczeć więcej. Uprzejmą, chłodną być... 

O Boże, jakie to będzie męczące :) 

Zatem kłaniam się, dziękując za uwagę i życzę miłego wieczoru :) 

poniedziałek, 28 marca 2016

O układankach rodzinnych i loży szyderców

Pierwszy dzień świąt: śniadanie u teściów,  obiad u moich rodziców. 
Drugi dzień świąt: śniadanie u teściów, obiad u mnie. Z rodzicami i teściami.

Wiecie, co mnie męczy w święta? To uwikłanie w role rodzinne, w które wchodzimy. To, że poza domem rodzinnym, możemy być zupełnie kimś innym: aktywnym, samodzielnym, wesołkiem, duszą towarzystwa, you name it, a po przekroczeniu rodzinnego progu - bam! (jak mawia ostatnio non stop Koszałek) - nagle wchodzimy w buty siebie sprzed wielu, wielu lat.

Eksperymenty dowodzą jednak, że gdy ci sami członkowie rodziny, spotkają się w tym samym gronie, ale POZA domem - np. w restauracji, u cioci Kloci, na wycieczce w lesie - to wówczas znów w nas wszystkich znajdzie się więcej "nas-samych" niż "nas-w-układance-rodzinnej." Czemu tak się dzieje? Pewnie są na to jakieś naukowe wytłumaczenia :)

U Teściów układanka ról od lat jest ta sama:

Teściowa - obsługuje wszystkich, zgaduje niewypowiedziane potrzeby gości, dogadza, komplementuje, ma ogromną potrzebę kontroli wszystkich i wszystkiego. Nie mogę szepnąć nic do Małża, bo zaraz jest pytanie: "co? chcesz jeszcze paszteciku? czego szukasz?". Nie można się zaśmiać z żartu na boku, bo pada: "co? z czego się śmiejecie?" Nie mogę zerknąć na okno, bo ona już biegnie je otworzyć / zamknąć. Biega z Koszałkiem i gada do niego w tempie karabinu maszynowego, co chwila zmieniając zabawę / komendę.

Teść - siedzi jak panisko, dyryguje, krytykuje każdy jeden krok Teściowej. Oskarża ją o wszystko, o potknięcie Koszałka, o nieładne kwiatki na stole, o nóż do chleba, który leży za daleko od jego ręki.

Szwagierka / Córka - jako i jej Ojciec, krytykuje każdy ruch matki. Trudno ją zadowolić, bo ma wymagania. Np.  dźwiękowe: "nie jestem przyzwyczajona do takiego poziomu hałasu". Pory śniadania: "Tylko nienormalni ludzie wstają przed 11.00". Oraz dietetyczne: cała lista rzeczy, które nie je (m.in. jajek, majonezu, żuru, rzeczy zmielonych, itp.). W rezultacie mama gotuje kilka dań, by córka miała co jeść. Martwi się, mówi do mnie: "Ona przyjeżdża, a ja nie wiem, co mogę jeszcze ugotować, aby jej smakowało". Tymczasem Szwagierka pielęgnuje w sobie namiętnie skrypt: "w tym domu jestem nieważna i nikt się ze mną nie liczy" i znajduje na to co chwila dowody, co wytyka matce (np. winogrona w sałatce owocowej - przecież ona je winogrona ale NIE W SAŁATCE!).

Małż / Syn - niemy królewicz.

I powiem Wam, że tak, jak Teściowa mnie wkurza, tak przy okazji świąt, żal mi jest jej straszliwie. NIKT palcem nie ruszy z jej domowników, nie poda, nie przyniesie, nie nakryje, nie zmyje. A ona biega pod melodię pieśni dochodzących z loży szyderców.

Ja wiem, to są lata układów. Ja wiem, ona sama sobie na to pozwoliła. Co gorsza - ta atmosfera tego domu tak mnie wciąga, że muszę się zmuszać, by wstać i jej pomóc, bo coś mnie pcha do loży krytyków. Co, niestety, czasem też czynię.

A potem - bam! - obiad u mnie. Ten sam dzień, trzy godziny później.

Ci sami ludzie w innym miejscu (minus Szwagierka - wyjechała bez pożegnania, nie będzie jeść u mnie, wierzy mi na słowo, że jest dobre, ale zupa krem nie, sos, nie, itepe...). Plus moi rodzice, moja siostra i jej facet.

Teściowa promienieje i prowadzi rozmowę. Teść niżej głowę schyla i w ogóle do rany przyłóż człowiek. Małżon bryluje - opowieści, popisy, przykładowy Pan Domu: biega, serwuje, mnie wyręcza. Śmiejemy się, jemy, jemy, jemy, Koszał biega między nami przeszczęśliwy. Pies podbiega i dostaje smakołyki pod stołem. Jest git.

No i jak to możliwe, cio? Dlaczego "lepszą wersję siebie" serwujemy "obcym", a nie najbliższym? Ktoś ma jakiś pomysł?

Ściskam mocno,
m.

PS. Dla zainteresowanych, dziś w domu Pańci Melci podano, m.in. zupkę chrzanową z groszku i kalarepy i indyka. PYYYYYYYSZNOŚCI!!!!

sobota, 26 marca 2016

Wielka Sobota



Wreszcie usiadłam. Słyszę, jak w rurach coś brzęczy. A może to lodówka tak głośno chodzi? Psica rozłożyła się na swoim dywaniku, który już od dawna nie jest jej. No, bywa, wieczorami. Za dnia zarzucony jest klockami, autami, książkami, puzzlami, mazakami, ubraniami, resztkami jedzenia i różnymi innymi obiektami, które czasowo stanowią zainteresowanie Koszałka: zakrętki, kubki, pokrywki, sztućce, a nawet i najprawdziwszy śrubokręt.

Małżon poszedł pobiegać. Koszał chrapie u siebie. A ja mam chwilę ciszy.

Ciszy.

Mmm...

Cisza.

A w głowie myśli brak...

Jutro święta. Kolejne święta. Nie lubię świąt, bo są zawsze takie same. Z przymusu jeździmy raz do jednego domu, raz do drugiego. W tej układance ciągle jesteśmy dziećmi, co mają dziecko i żyjemy pod czyjeś dyktando.

Nie chcę tak. Święta pojawiają się zawsze nagle, w pędzie i równie szybko i niespodziewanie się kończą. Zupełnie bez sensu.

Postanowiłam cośkolwiek zmienić. Jakiś drobiazg, by się zatrzymać. Zatem... zrobiłam pisanki :). Po raz pierwszy w życiu kupiłam barwnik do jajek. Pojechałam do lasu, z Koszałem i narwałam gałązek. Zawiesiłam na nich swoje pisanki. Kupiłam dwa ceramiczne zające i zawiązałam im kokardki w kropki pod szyją. Upiekłam mazurka i ciasto marchewkowe. I zapowiedziałam wszystkim - drugi dzień świat obiad u nas!

I trudno. Będzie sztywno. Awkward silences. Nerwowa paplanina mojej Mamy. Teściowa, która przyniesie nadmiar swoich dań. Do umówionej zupy, na bank dorzuci jeszcze mięsiwo, kiełbasy, sałtaki i ciasta, a tym samym odbierze mi pole do popisu.

Teść będzie głosił swoje prawicowe opinie głośno i dobitnie, nie zważając zupełnie na to, że wszyscy angażują się w zgoła inną dyskusję i nikt go nie słucha. Potem teściowa uzna, że Teść się wygłupia, więc go strofuje, a on jej pysknie i zaczną się kłócić.

Siostry - moje i Małża będą siedzieć cicho i nic nie mówić. Babcie będą rywalizować o Koszała. Ja będę latać między kuchnią a salonem z wywieszonym jęzorem, w te i nazad, jak pies, któremu kijek ktoś rzuca.

A Małżon, cały dumny, będzie odpytywać, równie dumnego Koszałka:
- A jaki to ty masz biały samochodzik? (volvo)
- A jak robi...? i tutaj całe zoo
- A zaśpiewaj pioseneczkę! (titititititi)
- A powiedz hej!
- A zrób przysiad!
- A gdzie masz...? (i tu lecą części ciała)

No i takie to święta będą. A jakie będą Wasze?

Drogie Panie, przyjmijcie proszę ode mnie szczere życzenia - niech to będą dobre dla Was Święta, niech uda Wam się choć na chwilę wyhamować w tym pędzie, nie nażryjcie się za bardzo :) i łapcie pełnie miłości chwile do koszyczka wspomnień! Co ma się odrodzić, niech się odrodzi z nową siłą, a to, co ma odejść, niech odejdzie bez żalu. Pięknych Świąt! Alleluja!


Ściskam mocno,

Melka




poniedziałek, 21 marca 2016

O pędzie, chwili zadumy i kolorowym, egzotycznym ptaku

Tęskniłam za taką chwilą. Przyszła do mnie po wypisaniu tego całego żalu i wkurzenia na nasz świat, na to, co ludzie z nim robią.

Chwila zatrzymania, zadumy. Przyszła do mnie i przycupnęła. Już nie pamiętam, kiedy ją ostatnio miałam obok siebie. Ciągle ten pęd, pęd, pęd. Dzień do dnia podobny. Podzielony na czaso-odcinki. 

Najpierw mycie i śniadanie. Dla Koszałka i dla siebie. Potem sprzątanie. Po wierzchu, dla oka. Bardziej składanie rzeczy na miejsce niż sprzątanie. Gotowanie zupy.

Przychodzi Niania. Siadam do pracy. Pracuję cztery godziny. Czasem w domu, czasem pędzę na spotkania. Potem obiad. Czasem kładę się koło synka i sobie na niego patrzę. Czasem z nim zasypiam na chwilę. Potem go uspokajam, jak się zbudzi rozżalony.

Ostatnio, gdy zbudził się czymś przerażony, ukoiłam go znowu do snu. Śpiewałam mu cały czas, że go kocham. Zasnął. A ja nagle wsiąkłam w ten moment i wszystko dookoła znikło. Nie miałam w głowie skomplikowanej wyceny dla klienta. Nie zastanawiałam się, kiedy ponownie zadzwonić do Pani X z zapytaniem, czy już się zdecydowała, co robimy dalej. Nie myślałam o personalnych rozgrywkach w moim środowisku pracy.

Wszystko znikło. I nagle sobie pomyślałam, że ja, siedząc tak bez ruchu, daję mojemu dziecku miłość. Poczucie bezpieczeństwa. Pracuję na jego poczucie własnej wartości. I, że to jest cenniejsze niż wszelkie bogactwa na świecie. … cholernie się wtedy wzruszyłam. Tak bardzo, że mój wrodzony cynizm, który chroni mnie przed zbytnim sentymentalizmem, nie pozwolił mi na opisanie tego wszystkiego tak dosłownie na blogu w poprzednim poście. Jeszcze nie dorosłam do mówienia wzniosłych, ważnych rzeczy bez cienia lęku, jak to może zostać odebrane... Jeszcze chce mi się ironizować o pociesznym widoku rozczochranej matki w dresach na podłodze z nieco przydużym bobasem… STOP!

To była mocna chwila. Moment do zapamiętania na życie. Ja to wiem.

Idąc dalej, po drzemce bawimy się i uczymy. Potem Koszał znika u babci na dwie godziny, a ja mam drugie podejście do pracy. Małżon wraca z pracy, odbiera dziecię, kąpie, karmi i usypia. Ja kończę robotę i robię kolację. Siadamy, gadamy.

Potem ja idę spać, a on ogląda TV.

I tak dzień za dniem. Każdy jeden do siebie podobny. Kiedy to się stało?

Ostatnio śniło mi się, że znów mieszkałam poza Polską. W tym śnie odczułam strasznie dotkliwą tęsknotę za wolnością, za nieograniczonymi możliwościami, serdecznością ludzi i … czystymi, ładnymi ulicami, kolorową architekturą. Gdy się zbudziłam, byłam…taka zdziwiona! Skąd to do mnie przyszło? Po co? Prawda to li, czy nieprawda? 

Czy może tak mocno pochowałam tą część mnie? Czy musiałam to zrobić, by przeżyć w nowej rzeczywistości, w nowej roli? Czy faktycznie już tej Meli nie ma, jej czas się skończył i nie ma po co do tego wracać?

Nie miałam czasu długo się zastanawiać, bo synek akurat rzucał się na kanapę, a potem, nie wiadomo kiedy, wlazł na blat swojego małego, ikeowskiego stolika i tam sobie tuptał. Musiałam go łapać w locie, by nie spadł na plecy, do tyłu za siebię.

Później jednak, leżąc w wannie, przypomina mi się afrykańska przypowieść ludowa, którą kiedyś słyszałam. Odszukałam ją, brzmiała tak:

Żył sobie kiedyś niezwykle piękny ptak - silny, wolny i bardzo odważny, który niczego, ale to niczego się nie bał. Latał, gdzie chciał i  był bardzo dumny ze swojego niezwykle barwnego upierzenia. Pewnego dnia ptak postanowił się ustatkować i zbudować własne gniazdo. Zaczął więc po kolei wyrywać swoje wielobarwne pióra i mościć nimi swoje nowe, piękne gniazdo tak, by było wygodne i dawało mu poczucie bezpieczeństwa. I ptak był szczęśliwy. Lecz nie mógł już latać.

I chyba tu jest sedno. Jakaś mieszanka szczęścia i żalu? Tyle że, latając po tym świecie, ptak miłości szukał. Gniazda, swojego portu docelowego, stabilizacji.

I znów wraca do mnie ten pęd, pęd szalony. Spotkanie z klientem. W drodze do domu Rossmann i pieluszki. Na pocztę już nie zdążę. Wracam zwolnić Nianię. I gdzieś koło Urzędu Miejskiego, na tym mocnym łuku, nagle uświadamiam sobie, że ja całe życie pędziłam. Że gdy przychodził wolny dzień, którego nie miałam zaplanowanego, to towarzyszyła mi taka… nerwowość, lęk, który natychmiast trzeba było zapełnić jakąś aktywnością.

- Zróbmy coś! Jedźmy gdzieś!
- Ale gdzie?
- Nie wiem! Czy zawsze ja muszę wymyślać?

I, jeżeli „nic się nie działo”, miałam wyrzuty sumienia. Nic nie zrobiłaś. Zmarnowałaś jeden dzień. Niczego wartościowego się nie dowiedziałaś. Z nikim nie spotkałaś. Przepuściłaś czas przez palce. On już nigdy nie wróci.

Przed oczami stanęła mi moja mama, która, gdy tylko na chwilę przysiądzie na kanapie, by poczytać gazetę lub książkę, mamrocze do siebie:

- Pójdziesz do piekła, nic nie robisz!

I nagle, w tym samochodzie, zrobiło mi się strasznie smutno. Zaczęłam płakać. Jakie to jest straszne. Tak żyć zadaniowo. Nie dostrzegając wartości w samym życiu. Pomijając małe, drobne, cenne rzeczy. Nieistotne z perspektywy prestiżu, władzy, stanu majątkowego.

Niby to wszystko wiem, a jednak jestem w pułapce mediów i mód. Bo gdyby tak nie było, to cieszyłabym się tymi drobnostkami częściej. Wyłapywałabym je. Robiła sobie podsumowanie pod koniec dnia. Notowała, chociażby, jak kiedyś.

Czy to wtedy jest właśnie prawdziwe szczęście? Gdy w tę codzienność wplata się małe cuda? Zatrzymanie? Uwagę? Tak mówią mądre głowy. Wiem to od dawna. Praktykuję z doskoku. Jak to uczynić coraz częstym stanem?

Może wrócę do tych notatek, w które łapię cuda.

Let us see…




sobota, 19 marca 2016

O dziwnym świecie cd.

Ahoj tam w blogosferze!

Jak wszem i wobec wiadomo, regularna blogerka ze mnie żadna, raczej skokowa. Jeden skok-wpisik, zaraz potem drugi wpisik i długo, długo nic. Cud, że ktoś tu jeszcze zagląda. Dziękuję.

Dobry dzień dziś był. Najpierw pół dnia w pracy, która mnie uskrzydliła, acz i nieco z nerwów upociła :). Potem rodzinny obiadek w restaurą (małżon sponsor). Koszał zrobił trochę histerii, po tym, jak nie daliśmy mu rozlać całego soku po podłodze. Daliśmy mu za to się wywrzeszczeć i po chwili mu, chwała Bogu, przeszło mu. Małżon mi zaimponował, bo ja już, już, gotowa byłam wrzask uciszyć piosenką z youtube'a (I know, I know...), ale Tata stanowczo sprzeciwił się. No, no, siła charakteru :)

Na deserek dołączyli do nas znajomi z dwójką dzieci. Miło było, rodzinnie, przyjacielsko, swojsko, znajomo. Bez fajerwerków, bez rewelacji - bezpiecznie, stablinie. Ktoś mógłby powiedzieć, że nudnie. Kiedyś nie potrafiłam tego docenić.

A teraz zasiadłam sobie w sypialni, laptop na nogach, w słuchawkach aktualnie leci (uwaga kopiuję link tu:  - eeee, btw, co to są "pampasi"? :)) i wprowadzam się w zadumę..... hmmm... nie idzie.... bardziej chichot się pojawia...

Melka, uspokój się!

iiii..... już!

A tak serio - spotkałam się ostatnio z moją dobrą koleżanką, powiedzmy Gosią, która jest psychologiem i terapeutką dzieci i młodzieży. Opowiedziałam jej o spotkaniu z poprzedniego posta.

- Jejku, ja nie mam w ogóle takich znajomych - wykrzyknęła!
- Za to pewnie rodziców twoich małych pacjentów pewnie tak, co nie?

Przytaknęła.

Siedziałyśmy i rozmawiałyśmy jak stare ciotki Klotki nad kondycją tego świata. Opowiedziała mi o grze GTA, która pomimo tego, że jest grą przeznaczoną dla osób pełnoletnich, cieszy się dużą popularnością wśród dzieci w szkole podstawowej.

Nie sprawdzałam sama (nie zamierzam), ale wg Gosi wirtualna rzeczywistość w tej grze jest dopracowana w najmniejszym szczególe. A awatar bohatera sobie chodzi po ulicach i likwiduje sobie przechodniów wedle życzenia. A potem może wstąpić do burdelu na dość naturalny w obrazie seksik z panią lekkich obyczajów. Może też ją potem zaciukać, no bo why not?

Teraz powstała gra w wersji deluxe, w której można sobie torturować człowieka dowolnymi narzędziami. I patrzeć, co będzie się działo, gdy użyję młotka, siekierki, piły łańcuchowej...

Gosia opowiedziała, że była świadkiem, gdy w MediaMarkcie jakaś mama z, na oko, siedmiolatkiem, chciała taką grę kupić.

- Ja pani tej gry nie sprzedam - powiedział kasjer - Ona jest od 18 lat. Czy wie pani, jakie tam są treści? Czy chce pani wychować dziecko na psychopatę lub mordercę?

Pani odparła krótko, acz rzeczowo:
- A czy je to dziecko?

Nic dziwnego, że Gosia nieco zbladła, gdy usłyszała, że chłopcy w klasie jej syna (3 klasa podstawówki) doskonale orientują się w tej grze.
- Mamo, ja tylko się przyglądam, ja nie gram - pocieszał ją.

Hm. Nie myśląc zbyt długo Gosia zorganizowała cykl spotkań z dziećmi w szkole, w której pracuje.  Okazało się, że temat szalenie wciągnął jej jedenastoletnich uczniów. Część z nich znała grę, część nigdy o niej nie słyszała. Jeden chłopczyk skonkludował debatę:

- A proszę pani, jak ja grałem w FIFĘ, to tak bardzo chciałem zostać piłkarzem. I mama zapisała mnie na dodatkowe zajęcie sportowe. To jak ktoś tak gra w te gry, to czy on potem nie chce kogoś skrzywdzić?

Ano może chcieć. Sędzia Anna Maria Wesołowska podczas jednego ze spotkań z prasą powiedziała, że z sali jej rozpraw zapadł jej w pamięć szczególny obrazek. Piętnastoletni skazaniec, który wydłubał swojemu koledze oczy.

- Dlaczego to zrobiłeś?
- Bo chciałem zobaczyć, czy te gałki tak się kulają po podłodze, jak w grze.

No git.

A potem włączam wiadomości i słyszę  o Kajetanie P. który zamordował i poćwiartował koleżankę mojej koleżanki.

- Bo to był kolejny krok w rozwoju osobistym. Chciałem sprawdzić, czy życie ludzkie jest cenniejsze od życia komara czy muchy.

- Rozwój osobisty niektórym szkodzi - skwitowała kiedyś moja przyjaciółka przy innej okazji.

Nosz kurwa. Ludzie. Dorzućcie do tego wszystkiego kryzys uchodźców, paranoję na szczeblu państwowym w naszej ojczyźnie, manipulacje w mediach pod dyktando jednego, niskiego pana o kaczym kuprze. Dokąd my zmierzamy?!

No i ródźta tu dzieci. Uczcie ich co jest be, a co cacy. Uczcie empatii. Samodzielności. Odpowiedzialności. Szlachetności. Czy na to jeszcze jest miejsce? No przecież to są jakieś niemodne starocie! I w ogóle - jak to robić?

Ale!

  • Mój siedemnastoletni siostrzeniec odmówił wzięcia narkotyków.
  • Dziś w TV powiedzieli, że jeden półtoraroczny chłopczyk pojedzie do USA na operację oczu, bo udało się zebrać dla niego półtora miliona złotych.
  • Jednej bezrobotnej mamie udało się znaleźć pracę dzięki temu, że na warsztatach u mnie była w parze z osobą, która kogoś do pracy szukała.
  • Druga mama trójki dzieci rozpoczęła żyć ze swojej pasji - szyje materiałowe tulipanki i imiona z literek dla dzieci. Prowadzi warsztaty z ujarzmiania maszyny do szycia. Mówi, że energii dostała na kręgu kobiet, który hobbystycznie prowadzę.
  • Inna uczestniczka organizuje zjazd blogerów z pewnej branży. Wreszcie odważyła się wyjść z cienia i zrobić coś na przekór pracy, która ją wykańcza.
  • Mój Małżon, po 8 latach znajomości, zaczął mówić mi, gdy jest zmęczony: "Jestem zmęczony". Wcześniej w takich sytuacjach był niemym autystykiem, co mnie doprowadzało do białej gorączki.
  • Wprowadziłam regularne kolacje w domu. Możemy regularnie pogadać. Gdy nie jest zmęczony :)

No.  I to są sukcesy. I chyba ich będę się trzymać, bo inaczej oszaleję. Może po prostu najlepiej nie włączać TV, a radio ściszać, gdy są newsy lub, pożal się Boże, debaty...

Całusy.





czwartek, 17 marca 2016

O wartościach, czyli dziwny jest ten świat.

Odkąd jestem mamą inaczej patrzę na świat. Bardziej lękliwie, pragnąc ochronić moje dziecko przed całym jego złem. Oglądanie wiadomości stało się udręką, gdy słyszę o kolejnych wypadkach i nieszczęściach z udziałem dzieci.  Właśnie przed chwilą dowiedziałam się, że w moczu 11 letniej dziewczynki, który był przyniesiony do laboratorium do badania, znaleziono plemniki… Natychmiast zaalarmowano prokuraturę i jej tatuś poszedł siedzieć…

Z grubej rury rozpoczęłam, właściwie niezamierzenie. Siadłam i zaczęłam pisać posta, jak leci. Ostatnio zastanawiałam się nad tematem wartości w życiu. W końcu to one powodują, jak postrzegamy świat oraz jakie decyzje podejmujemy. Jak się żyje zgodnie z nimi, to nic nie uwiera, a wszystko wydaje się być na swoim miejscu.

I kurczę, cholera jasna, dochodzę do wniosku, że tak, wiem, jakie mam wartości, i yes, żyję zgodnie z nimi. Wiem, co jest dla mnie ważne i tak kieruję swoimi wyborami, by mieć dla mnie tego, jak najwięcej w życiu. Mam wspaniałych ludzi dookoła siebie, którzy mnie nieustannie inspirują i wspierają. Prawdziwe, szczere relacje są dla mnie szalenie ważne. Może właśnie dlatego jestem w szoku, gdy wychodzę z tej swojej bańki mydlanej w świat.

Na przykład w świat biznesu.

Kilka dni temu miałam spotkanie z dziewczyną, kobietą właściwie, którą miałam okazję poznać przy okazji projektu, który prowadziłam, gdy byłam z Koszałkiem w ciąży. Pani po trzydziestce, na stanie mąż, córka siedmioletnia i pies labrador. Na etacie w firmie, na stanowisku kierowniczym, a jednocześnie działa jako konsultantka biznesu i szkoleniowiec.

- No to pokaż mi zdjęcie tego swojego synka!
- O, jak miło! - cieszę się, że ktoś dziecię me chce oglądać - Tutaj, proszę  – pokazuję jej zdjęcie w komórce, jak Koszałek zagląda do mnie z podwórka przez okno w kuchni.
- To wy mieszkacie w domu? Ja myślałam, że w bloku.
- Yyyy??! A pokazuj mi tu zaraz swoją córcię!
Oglądam obrazek sześcioletniej damy w różowej sukience, z diademem na głowie i w… makijażu.
- No jaka śliczna! To na jakiś bal szła córcia?
- Nie, my tak po domu sobie chodzimy. Wiesz, mama mi nie pozwalała się malować, to córcię maluję
- Aha.

Kobiety biznesu rozpoczynają spotkanie od rozmów dzieciowych. Po chwili moja rozmówczyni przechodzi do sedna.

- Mam do oddania projekt w innym mieście. Minimum 6  miesięcy pracy, musiałabyś być tam raz w tygodniu, płatne 7 tysięcy od zaraz na miesiąc.

7 tysięcy, pomyślałam sobie. No, mogłabym wreszcie pożyć i odłożyć na dalsze, chude miesiące. Myślę.

- Wiesz – dodaje zaraz – sama  wzięłabym go, ale za podwójną stawkę. Oni zresztą to wiedzą, ale tak tylko przy okazji mnie zapytali, czy kogoś nie znam, no to poleciłam im ciebie.
- Dzięki za pamięć. Nnnno dobra, a co ja miałabym tam robić?

I tak dalej, od słowa do słowa, układała się historia tej pani. Pal licho z projektem, którego pewnie nie wezmę z wielu przyczyn, pochłonęło mnie bardziej jej podejście do życia.

Pani w tej chwili stawia na zarabianie pieniędzy, więc nie rusza się na żadne dodatkowe fuchy, które kosztują mniej niż 5 tysia za dzień. Na spotkania netorkingowe to ona nie będzie chodzić, bo bywa tylko tam, gdzie po spotkaniu może wystawić fakturę. Z mężem rozmawia tylko przez telefon, z córką mało się widuje (i tu łzy w oczach), ale musi uzbierać na wymarzone wakacje (i tu szybkie zebranie się w sobie). Dwadzieścia tysięcy.

- O! to ciekawe! – przed moimi oczami zaraz pojawiła się podróż moich znajomych z małym dzieckiem po Azji przez pół roku. – Jak długo będziecie urlopować?
- Osiem dni.
- Osiem dni?! I Ty tyle pracujesz na osiem dni? I myślisz, że wypoczniesz, że nadrobisz więzi rodzinne i …. – trochę się zagalopowałam.
- Wiesz, zaczekaj, bo  z tego jakiś coaching się robi.
- No racja, sorry.

I dalej słuchałam. O szkoleniach, na których jej szef kazał wszystkim przybyłym na dzień dobry rozebrać się do naga w sali szkoleniowej. I ludzie się rozbierali. Ona do bielizny, inni do naga (i tu skrzywienie na przypomnienie sobie jakiegoś widoku starszego kolegi w stroju Adama).

- A czy ktoś zapytał o cel tego ćwiczenia, czy wszyscy, jak te owieczki słuchaliście swojego pasterza?
- No właśnie nie. I to nam szef unaocznił.
- Aha. Hm. A szef ma jakieś uprawnienia do prowadzenia tego typu szkoleń?
- No właśnie chyba sobie na nas ćwiczył. Ale w jego gabinecie wiszą foty z Brianem Tracy.

Potem szef kazał im w tym negliżu dobrać się w pary koedukacyjne. One leżały na podłodze, a oni je przygniatali siłą swojego ciała. One miały sobie wypracować wewnętrzną moc i siłę ducha.

- No ale to było kilka lat temu i młoda taka byłam….

Ten szef, to jest dziś znany przedsiębiorca i mówca motywacyjny. Występuje na stadionach. Ponoć wyszkolił sobie lekką wadę wymowy, aby być bardziej rozpoznawalnym. Rozumiecie. Mówisz normalnie, prawidłowo, i szkolisz się, by mieć wadę wymowy.

Im dłużej tego słuchałam, tym bardziej moje oczy stawały się jak spodki, na których stały nasze filiżanki z kawą.

 - No więc ja mam taki plan, żeby jeszcze przez 5 lat tak pracować, a potem sobie już odpuszczę i zacznę żyć. Ostatnio nawet miałam mieć spotkanie z dwoma przyjaciółkami, z którymi znamy się od smoczka, bo obie były w kraju, ale ostatecznie pojechałam do tej jednej z dwóch, z którą mogłam ubić interes. No i zdałam sobie z tego sprawę i pomyślałam – jakie to straszne.

- Wiesz, pieniądze też są wartością. Najwyraźniej na tym etapie twojego życia jest to dla ciebie kwestia nadrzędna. Nie ma co wartościować. Tylko miej świadomość tego, co idzie w odstawkę siłą rzeczy – rodzina i przyjaciele.

I tak też myślę. Nie ma nic złego w zarabianiu pieniędzy. Dużych pieniędzy. Fajnie jest, jak się jest w tym uczciwym. Bo jak mi panna przewraca oczami i zaraz po tym, jak mówi mi ile zarabia (a po co mi ta wiedza?), dodaje słodko:

- Właściwie to będę miała wyrzuty sumienia, że ci o tym mówię.

Albo

- To straszne, prawda? Ale ja każdy projekt wezmę dla pieniędzy.

A zaraz potem ma łzy w oczach, jak mówi o mężu albo zwierzątkach w potrzebie, to mi się wydaje, że coś jest nie halo w głowie tej pani.

A ja co? Wróciłam do domu, zdrzemnęłam się z dzieckiem, potem, gdy się przebudził i cisnął z płucek ile sił, śpiewałam mu „Kocham cię” na melodię „Cicha noc” i kołysałam na kolankach jak małego dzidziusia (jak te nóżyny już wystają!), aż dospał sobie brakujące pół godziny. I ja te pół godziny siedziałam z nim w ramionach i kontemplowałam ten nasz mamusiowo-synkowy moment.

Myślałam też o tej pannie, o której tu piszę, a jakże. O tym, że ją oceniłam. Że moje wartości – przyjaźń, rodzina są lepsze, szlachetniejsze, … tu wpisz inne wzniosłe słowo…. niż jej – zarabianie pieniędzy.

Tyle, że ona kasę ma, a ja ni mo. Taki ze mnie przedsiębiorca, jak z koziej dupy trąba. Niemniej – eksperymentuje, prowadzę swój biznes po swojemu, sporo sieję i ciągle czekam na plony. Uczę się. Jak plony nie przyjdą, to rozważę jakieś opcje B i C.

Tymczasem żyję TU i TERAZ, i kurde balans, naprawdę jest im dobrze! Pewnie chodzi o to, aby ten balans był – by pojawiał się czas i na zarabianie, i na rodzinę. Odchył w żadną ze stron zdrowy nie jest. 


Cdn.

piątek, 5 lutego 2016

Regeneracja

Potrzeba mi regeneracji. Potrzeba odpoczynku. Kiedyś przeczytałam, że dobry odpoczynek to taki, w którym angażujesz swój mózg w myślenie O CZYMŚ INNYM, a nie o tym, co ciągle Ci chodzi po głowie i spędza sen z powiek (praca, kasa, projekty, frustracje klientami, itp.). Z tegoż powodu wegetacja przed telewizorem to nie jest dobrym odpoczynkiem. Ale już pomożenie komuś, zaangażowanie się w cudzy świat, nauczenie się czegoś nowego, jakiś proces twórczy, to już tak. Czyli dobry odpoczynek wymaga wysiłku. :)

Wczoraj późnym wieczorem wracałam od rodziców z Koszałkiem i Psicą.  Koszał spał w swoim foteliku, a Psica trwała wiernie przy nim z nosem przy dyndającej w powietrzu nóżce. Nasza stała droga przez las. Ciemno, pusto, w tylnym lusterku - czarna smoła. Ni żywego ducha.

W głowie kołatała mi się rozmowa z Tatą:

- Mesiu?
- Tak?
- Wiesz, jak ja patrzę tak na ciebie, to ty już nie jesteś Mesią!
-?! Jak to!!!
- Ty jesteś panią Melanią.
- Nieeeeee! Ja nie chcę!!!

No nie chcę. Dla nich i przy nich, chcę odwiesić Panią Melanię na półkę i być przez chwilę małą dziewczynką. Co dostanie obiadek. Co zostanie skarcona, że nie nosi rajstop, a przecież zima. Co to może po obiadku położyć głowę na kolanach Mamy i dać sobie głowę do wydrapania, co jest taką miłą odmianą od ciągnięcia za włosy, walenia piąsteczką lub prób gryzienia.

Tak sobie jechałam i dumałam. Że baba już jestem. Pani Melania, dobre sobie!

I potem zaczął padać śnieg. Sypać. Sypać na wariata. Duże, rozłożyste ciapki sklejonych ze sobą płatków leciały zbiorowo, jak białe, urywane smugi światła, wprost na przednią szybę samochodu. Tak, jakby ktoś jechał przed nami z dmuchawą, która wypluwała te świetliste odcinki w przestrzeń.

To był wciągający, hipnotyzujący widok. Ta czerń dookoła i te białe smugi. Włączyłam długie światła. Smugi zaświeciły mocniej. Oślepiły mnie, widziałam gorzej białą, zasypaną drogę. Wrzuciłam normalne światła, smugi kontrastowały mniej z okalającą nas czernią, widziałam nieco lepiej.

Zauważyłyście kiedyś, że jak się jedzie samochodem, to z automatu obiera się sobie taki dogodny punkt na horyzoncie, na którym fiksujemy wzrok? To znaczy cały czas widzimy wszystko dookoła, ale wzrok ma taki jeden "punkt zawieszenia". W zależności od tego, gdzie ten wzrok sobie wisi, wówczas widok w kadrze szyby naturalnie dzieli się na np. 1/2 jezdni i 1/2 nieba. A jeżeli za kierownicą siedzi ktoś wyższy, to on może mieć 2/3 jezdni i 1/3 nieba.

Kiedyś tak sobie eksperymentowałam. Jak wyższy widzi tę samą drogę? A co się stanie, jeżeli będę sobie zmieniać ten punkcik, w którym zawieszam wzrok podczas jazdy, raz wyżej, raz niżej? Ano, zupełnie inna rzeczywistość! Niby ta sama, ale inna! Fascinejting!

Wczoraj, wracając do domu, znów tak się bawiłam. I te płatki śniegu leciały do mnie raz z wysoka, a raz ze środka tej czarnej planszy przede mną. Pomyślałam sobie, że po powrocie do domu muszę to spróbować opisać - to może odpocznę. Ale padłam do wyrka. A rano postanowiłam wstać, ubrać się ładnie i pójść do kawiarni z laptopem. Przede mną pracujący weekend, więc chwila wolnego mi się należy!

I tak, siedząc przy cappucino i pisząc tego posta, przy okazji przypomniałam sobie, że to, co  mnie jeszcze odpręża, to kino. A że kino mam pod nosem, to hop, siup, przeskok na drugie okno przeglądarki - i szybkie postanowienie: idę na seans na 11.00! A co!

Miłego dnia :)


niedziela, 31 stycznia 2016

Troski się mię imają

Ostatnio troski się mnie imają. Nie dzieciowe (tfu, tfu), lecz bytowe. Pokończyły mi się projekty i jestem na etapie poszukiwania nowych. Nie podoba mi się ten chwilowy zastój. Nie pasuje mi bycie utrzymanką Małżonka. No i martwię się. Może trochę na zapas. Wiem, że to minie. Tylko nie wiem, kiedy.

Więc szukam, przepoczwarzam się, wymyślam nowe oferty i chyba dojrzewam powoli do tego, że w biznesie nie ma co rozdrabniać się na drobne. Kiedyś musi przyjść ten moment, kiedy odmawia się podjęcia pracy za niewielkie wynagrodzenie – co jest szczególnie trudne, gdy każda stówka jest na wagę złota.

Trudne też dlatego, że lubię swoją pracę i lubię pomagać innym. Jednak zauważyłam pewną prawidłowość: gdy daje z siebie wszystko za prawie nic, to potem z takiej roboty wychodzę nieco pokiereszowanym psychicznie, czując się lekko wykorzystaną – na własne życzenie zresztą! Wniosek: wolontariat – jak najbardziej! Ale gdy jest na rachunki.

W międzyczasie, jak ten cyborg, nie przestaję programować się na szczęście. To nawet nie jest trudne, gdy ma się takie źródło miłości w domu. Wystarczy pomyśleć o Koszałku i już! Ciepło robi się na duszy. Mam takie ciepełko pod sercem na zawołanie. Młodzieniec rośnie, cieszy się z każdego dnia, z każdej nowo nabytej umiejętności. Mama też się cieszy. Każdym nowym słowem. Nowymi skojarzeniami, coraz lepszą pamięcią.

Czasem się wkurzam, gdy rano nie pozawala mi już spać, bo uskutecznia swój fetysz ciągnięcia mnie za włosy. I gramoli się na mnie. Zaraz potem programuję się w myśl  z książki „Tysiąc darów” i dziękuję, że Koszał jest zdrów, pełen energii i ma kogo męczyć rano, pokazując mi całe swoje oddanie śpiewając przy tym cieniutko: „Ma mama! Ma mama!” by po chwili przypomnieć sobie,  że obok jest pstryczek-elektryczek do lampki lub drugi pstryczek do włączenia płyty z piosenkami-wierszykami.  Zawsze z tym samym dziecięcym zadziwieniem i ogromnym entuzjazmem.

Może to i trochę górnolotne, co tu piszę, ale to pozwala mi pamiętać o tym, co w życiu jest ważne. Choć wiem, że samą miłością i wdzięcznością człek się nie nakarmi. Ale na razie nie myślmy o tym…

Z Małżem (tfu, tfu!) naprawdę dobrze. Ostatnio jedna mega babeczka zadała mi pytanie, czy jest on miłością mojego życia. „Coż za pytanie” pomyślałam sobie. Bo to takie wzniosłe, romantyczne. Czy na to jeszcze jest miejsce w dzisiejszym świecie? 

Ale im dłużej o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że tak, chyba tak. Jest miłością mojego życia.  I chyba teraz bardziej to odczuwam, niż na początku naszej znajomości. (Znacie Biegnącą z Wilkami? Pamiętacie przypowieść o Kobiecie Szkielecie i etapach miłości? https://biegnaczwilkami.wordpress.com/2012/07/10/odcinek-6-kobieta-szkielet-o-wylowieniu-skarbu-ucieczce-przed-nim-i-rozplatywaniu-sieci/

Z Małżem zeżarliśmy tyle beczek soli. Mieliśmy trzy konkretne kryzysy. I chcę myśleć, że wyszliśmy z nich umocnieni. Czuję zgrany tandem w nas. I to jest fajne.  I to jest ważne.  


No i tyle u mnie. Życzcie mi pieniędzy J

sobota, 2 stycznia 2016

Tęsknota dziecka

Pojechaliśmy. Ja z Małżem, na Sylwestra, do knajpy z przyjaciółmi w innym mieście. Niechętnie, bo nie lubię wszelkich spędów sylwestrowych i tego przymusu zabawy. Poza tym piję niedużo, a po północy to ja bardzo przepraszam, ale już chce mi się spać. Królowa parkietu też ze mnie żadna. Szałowej kreacji: brak. Oponek na brzuchu: nadmiar. Wystarczająco dużo powodów, żeby zostać w domu.

Pomijając punkt najnajnajważniejsiejszy: jak ja mogę zostawić syna na noc u teściowej?! I dlaczego on ma się akurat DO NIEJ NOCĄ PRZYTULAĆ?!

W końcu jednak stwierdziłam, że raz na 3 lata może warto gdzieś wyjść. I napić się, for a change :) A i okazja nadarza się, by przetestować ewentualne dalsze romantyczne, około-weekendowe wypady solo. Do tej pory Koszał zawsze nam towarzyszył.

Kwestię organizacji Sylwestra zostawiłam Małżowi. Cicho liczyłam, że będzie się, chłopina, ociągał i ostatecznie okaże się, że na wypad jest już za późno.  A tu, niestety, zonk! Stolik zarezerwowany raz, dwa, hotel opodal również. No coś podobnego! :)

Trudno, klamka zapadła, trzeba jechać. Dzieć został oddelegowany do babci. Pojechaliśmy. Bawiliśmy się przednie, ku mojemu zaskoczeniu, do 3 rano (!). Męska część towarzystwa wyliczyła, że w tym roku mija 20 lat od zdania matury - hmmm... to chyba jakaś pomyłka! Ja tam upływu lat wcale nie czuję! (Za to przypływ mądrości taki, że ho, ho! :))) )

W Nowy Rok leniliśmy się w łożu do południa. Potem spacerek po Starym Mieście i kawa z obowiązkowym ciachem na dobry początek dnia i roku. Jeszcze kilka fotek w drodze do samochodu i już, już gnamy do naszego Koszałka, zastanawiając się, co też chłopina bez nas wyczynia.

A w samochodzie - niespodzianka. Nie odpala. Próbujemy raz, drugi, dziesiąty. Nic.

- Trzeba popchać, choć w sumie nie powinniśmy - decyduje Małż.
- A dlaczego? - interesuję się nader uprzejmie.
- Bo to diesel.
- Aha - mówię i znacząco kiwam głową, choć nie mam zielonego pojęcia, co to ma do rzeczy.

Pchamy. Jesteśmy już wypchnięci na sam środeczek parkingu w centrum miasta. Samochód ani drgnie. Po chwili kilku przychodniów przystaje, by nam pomóc. Panie usuwają się na boczek, a panowie stoją, deliberują, przerzucają się ekspertyzami motoryzacyjnymi. Niestety, nic to nie pomaga. Samochód jak stał, tak stoi.

W końcu taki jeden mówi, że mieszka niedaleko, to do nas podjedzie z kabelkami i podładuje nam akumulator. Po chwili się zjawia. Na desce rozdzielczej dostrzegam flagę biało-czerwoną i znaczek KOD.

- O, widzę, że pan też z gorszego sortu Polaków? - pytam.

Przez chwile nie wie, o co pytam, lecz po chwili już uśmiecha się.

- A tak, widzi pani, jakie to czasy nam nastały.

- Oby ten Nowy Rok był dobry dla nas wszystkich - rzucam szybko  i zostawiam panów samych.

Wsiadam do samochodu. Jest tam ciut cieplej, pomimo tego, że resztka wody mineralnej w butelce już nam zamarzła.

Kabelki nie pomogły. Pomimo tego, że robione własnoręcznie przez miłego pana, miedziane, solidne. Musimy wołać pogotowie drogowe.

- To dlaczego nie można popchać diesla dla rozpędu? - pytam, gdy już wiem, że nastał sprzyjający moment na udzielenie wyjaśnień (zadanie pytania wcześniej, w  trakcie czynności pchania samochodu może skutkować zwiększeniem poziomu stresu pchającego)

- To jest kwestia wtryskiwaczy i paliwa. Gdy zaczynam odpalać silnik diesla, to .... cing dziung hong i haa kabum!...

Kiedyś widziałam odcinek serialu komediowego, w którym ilekroć partnerka głównego bohatera zaczynała mieć do niego o coś pretensje, to on nagle słyszał wydobywający się z jej paszczy język chiński. Patrzył na nią, a podkład dźwiękowy z ust leciał ino z Państwa Środka.

Niestety, zauważyłam wtedy podobną przypadłość u siebie. Bardzo się starałam, ale moja ciężka głowa, mróz i pełny pęcherz spowodowały, że stać mnie tylko było na przybranie zainteresowanego wyrazu twarzy i nie przerywanie tej chińskiej melodii.

- Czy ty się dobrze czujesz? - spytał on.

- Eee, ja? - jakiż on kochany! empatyczny! - Tak! Wiesz, muszę siku.

Pognałam z powrotem do hotelu na sik, zastanawiając się, jak to się dzieje, że gdy para zna się już jak łyse konie, to rozmawiają sobie swobodnie o swoich potrzebach fizjologicznych, a czasem i wynikach posiedzeń w kibelku. Czy to dobrze? Czy to źle?

- Chłopu to trzeba zawsze pół dupy pokazywać - dzieliła się ze mną swoją mądrością ma babcia, wielce światła kobieta.

W takim oto filozoficznym nastroju robiłam swoje w ciasnym kibelku przy hotelowej recepcji. Potem znów śmig na parking, licząc w duchu, że w międzyczasie przyjechała pomoc drogowa. Ale niestety, nie. Nadal stał, jak stał. Centralnie, na środku.

Siedzimy w aucie  i śpiewamy piosenki: "jest nam ciepło, jest przyjemnie, hej! hej! hej!" Autorem piosenki był Małż. Ja dodałam element rytmiczny w postaci tuptania.

- Słuchaj, a tak hipotetycznie - pytam ostrożnie - co będzie, jak samochód nie odpali? Mam wracać pociągiem?
- No chyba tak. A ja jakąś lawetę załatwię.
- Okiej.

W koooooońcu przyjechał duży wóz koloru żółtego. Pan w kombinezonie za pomocą kabelków i własnego silnika uruchomił nam samochód. Stówkę później byliśmy wolni!

Gnaliśmy do domu tak szybko, jak tylko się dało. Wjeżdżając na podwórko rozsunęłam sobie suwaki w butach, by było szybciej je zdjąć w przedpokuju. Wpadłam do babci i nasłuchuję, w którym pokoju są. Najpierw pobiegłam na górę, ale w połowie schodów stwierdziłam, że głosy dobiegają jednak z dołu. Tak, już, już, wiem! Są w małym pokoiku przy salonie.

Wchodzę.

Patrzę.

Samochody rozłożone w rządku na podłodze.

Czekam.

Nic nie mówię.

Ignoruję Psicę, pacając ją po grzbiecie na ślepo, który zwija się w kiełbaski z radości.

Patrzę i serce mi mięknie.

Koszałek podnosi w końcu głowę i mnie zauważa. Chwilę, ułamek sekundy, patrzy, kim ja jestem. Zaraz potem mówi: "Mama!" i idzie do mnie z wyciągniętymi do góry rączkami. Kucam i otwieram ramiona. Wtedy już podbiega i rzuca się mi na szyję.

- Mama!
- Tak, to twoja kochana mamusia wróciła - słyszę głos babci.
- Cześć maluszku! - całuję jego włosy. - Tęskniłeś? Jak ci się spało?

Spoglądam na babcię. Buzię ma bardzo zmęczoną, a oczy podkrążone jak rzadko. Włosy w nieładzie. No, nie spało im się dobrze. Od trzeciej rano do piątej wołał mamę. Nie chciał pić, ani spać. Mama i mama. W końcu o piątej, gdy dziadek zajrzał do pokoju i spytał "A czemu ty nie chcesz spać?", Koszałek uznał, że oto nastał nowy dzień i czas się bawić.

Słuchając tego krótkiego sprawozdania serce miałam ściśnięte. Koszałek wołał Mamy, gdy ta akurat kładła się spać (i z jakiegoś powodu, pomimo zmęczenia, nie mogła zasnąć - choć jej myśli do Koszałka wtedy wcale nie biegły).

Wzięłam synka na ręce. Wtedy Małżon pojawił się w pokoju.

- Choć, przywitamy się z Tatusiem! - mówię do Koszałka mając już wizję, jak się wszyscy do siebie razem tulimy.

Synek ma jednak własną wizję i wyrywa mi się, by móc samemu podbiec do Tatusia. Stawiam go na ziemi i patrzę, jak do niego pędzi zarzucając dupką z pieluszką na boki.

No i oczy mi się łzawią, gdy widzę, jak się do siebie przytulają...

Zaraz potem zabieramy Koszałka do siebie. Dziadkom należy się odpoczynek. Synuś tulił się i tulił. W końcu, zupełnie wymęczony, zasnął już o 18.00. I spał, bez przerwy, do 6 rano. To mu się nie zdarza. Musiał, bidula, być bardzo zmęczony.

Na drugi dzień - Mama i Tata muszą być w zasięgu wzroku. Domaga się bardzo dużo przytulasków. Najlepiej, abyśmy nie chodzili do kibelka, nnnnno... ewentualnie, z otwartymi drzwiami, to jest stan jeszcze do zaakceptowania!

Całego drugiego stycznia spędzamy RAZEM i jest nam BOSKO.

***

Jakoś ten obrazek naszego powrotu mocno wrył mi się w serce. Silnine poczułam naszą rodzinną więź. I to, że jesteśmy dla tej kruszynki ważni, potrzebni. I jaki to jest, kurde, dla nas zaszczyt! Jak giglam to małe ciałko, to czas zwalnia, a przestrzeń się kurczy - tylko do tej, obejmującej nasze dwa, przytulone do siebie, ciała.

(A jak jeszcze dodamy do tego Psicę i Tatusia - wrrróć....! Czy aby na pewno? Chyba jednak jeden na jeden jest najwyjątkowiej :) A tak bardziej serio, to trudno porównać te dwa cudne uczucia...)

Tak sobie myślę, że do tej pory nie miałam i nie mam problemu, aby zostawić dziecko na noc lub dwie, gdy muszę zawodowo wyjechać. Wiem, że z Tatą będzie mu - i jest - doskonale. Nie miałam jednak pojęcia, że nieobecność nas obojga może być dla niego stresem, tym bardziej, że był pod opieką swojej ukochanej babci.

Póki co - dłuższym wyjazdom małżeńskim, mówimy nie! A jednonocne, jeszcze przetestujemy - może rozwiązanie we własnym domu i własnym łóżeczku, z babcią tuż obok będzie lepsze? Zobaczymy... ale niekoniecznie bardzo prędko :)