niedziela, 25 października 2015

Meli traktat o Polsce albo co macie dziś na obiad?

Dzisiaj wybory. Przez ostatnie kilka tygodni byłam, chcąc nie chcąc, świadkiem różnych potyczek słownych naszych czołowych polityków. Czasem odnoszę wrażenie, że czas leci do przodu, a na podwórku politycznym ciągle to samo. Krajobrazy się zmieniają, a w tym pociągu, w którym jedziemy, nie zmienia się nic a nic. Jedni straszą drugimi. Manipulują i obrzucają się tą lepką ciapką błotną. Nie ma czegoś takiego jak wspólnota celu.

- Jesteśmy młodą demokracją - usłyszałam wczoraj w knajpie od chłopaka przy barze - to czego mamy od siebie oczekiwać? Znowu pójdzie połowa kraju na wybory.

Ja też pójdę. Choć w ogóle nie jestem do nich przekonana. Czuję, że za mało wiem, aby decydować. To jedna sprawa. Druga - brakuje mi zaufania do tych, znanych mi z telewizji, twarzy. Trzecia - czy to coś w ogóle zmieni w moim świecie?

Małż nie pójdzie na wybory.

- To też forma wypowiedzi - poinformował mnie wczoraj na naszej randce, która już na samym początku zamieniła się w mikro debatę. Potem nie było wcale lepiej - rozmawialiśmy o dziecku i obowiązkach domowych. Też romantycznie, co nie?

Tak więc wybory. Srory. Dupory.

Powiem tak: lubię odwiedzać moich rodziców. Mam do nich około godziny drogi. Zabieram Piesa i Dziecię i jedziemy sobie przez kawałeczek, kawalątuniek naszego kraju. Tą samą drogą jeździ już drugie pokolenie w naszej rodzinie. Z 30 lat temu jeździli moi rodzice z dwoma dziewczynkami do babci na niedzielny obiad, dziś jeździmy my. Do tego samego domu. Zaraz zresztą będziemy ruszać.

Wyjeżdżając z miasta  jedziemy przez podmiejskie dzielnice, które kiedyś były okolicznymi wioskami. Dziś wessane przez miasto. Mijamy Business Park, utworzony na miejscu dawnej fabryki. Potem jedziemy przez pola nakrapiane gospodarstwami domowymi.

W pewnym miejscu, przy drodze, stoi krzyż, a przy nim zawsze ta sama kobieta.

- Wiesz, ona jest chyba niespełna rozumu - powiedział mi kiedyś Małż, który zawodowo pokonuje tą samą trasę kilka razy w tygodniu. - Tańczy, śpiewa, albo bije pokłony na ziemi. Czasem widzę ją, jak idzie przez całe pole, pewnie mieszka w tym domu, tam daleko, widzisz? - wskazał na jakiś budynek na horyzoncie.

- No kawałek drogi ma - przyznałam - że jej się tak chce?

I tak zaczęłam jej wypatrywać. Gdy dojrzę ją z daleka, to zwalniam samochód, by móc jej się przyjrzeć. Ona tego nie lubi. Gdy odwraca się w kierunku jezdni, to zasłania sobie twarz połą znoszonego płaszcza. Ma siwe, kręcone włosy, które wychodzą jej spod chustki. To jedno oko, które czasem na mnie... a właściwie p r z e z e   m n i e  spojrzy, ma w sobie coś szalonego.

W zależności od pory roku dekoruje krzyż  i okoliczne krzaki wstążkami, kwiatami, łańcuchami choinkowymi. Pieli, grabi, a potem wstaje i wznosi ręce do nieba. Kręci się wokół swojej osi. Nie wiem, kim jest. Jak dla mnie - częścią krajobrazu... i... naszego kraju.

W drodze do rodziców mkniemy przez szerokie pola, aż dojeżdżamy do lasu. Na samym jego początku znajduje się zalew, który ostatnio został pięknie zagospodarowany dzięki funduszom unijnym. Deptak, ścieżka rowerowa, siłownia na świeżym powietrzu. Plaża, pomost, plac zabaw dla dzieci. Tablice informacyjne.

Kiedyś, jeszcze nie tak dawno, wśród sosen, stała tam też fajna, drewniana chatka - mała knajpeczka z szydełkowymi firankami w oknach i z obrusami w kwiaty. Lubiłam tam wpadać z Funfelą, siadać na tarasie z Koszałkiem w ikeowym krzesełku i Psicą u stóp. Marzyłyśmy sobie wtedy, jak to będziemy kontynuować tradycję wypadów nad wodę, gdy jej dzieć będzie już po drugiej stronie brzucha. Niestety, nie było nam to dane. Plotka gminna niesie, że porachunki mafijne zlikwidowały knajpeczkę: którejś nocy została doszczętnie spalona. Teraz mamy budę z goframi kilka kroków dalej.

Zostawiamy zalew i jedziemy przez las. Lata temu, wiosną, zatrzymywaliśmy się w lesie, by nazrywać fiołków na delikatnych łodyżkach dla babci. Fiołków i zawilców, i tych żółtych, co nie wiem, jak się nazywają. Zawsze wtedy się martwiłam, że więdły po drodze, ale gdy tylko babcia włożyła je do takiego cieniutkiego, nalewkowego kieliszka, to zaraz, ku mojej radości, podnosiły swoje łebki.

Wiosną w tym życiu (Jezu, ile, ja miałam żyć w tym moim życiu!) też drę się do Małża

- Stój! Fiołki!

Lubię tę tradycję.

Gdy już miniemy wyspy fiołkowe i zawilcowe, przy drodze pojawiają się kolorowe panie. One stoją tam bez względu na porę roku. Noszą obcisłe, krótkie spódniczki, które okalają ich okazałe pupy. Wysokie obcasy to konieczność. No i długie włosy. Muszą być rozpuszczone. Czasem kucają przy drodze - wtedy widać, co mają pod spódniczkami. Czasem siedzą na jakimś pieńku, gapią się w niewiadomy punkt i palą papierosa. Mają ciemniejszą karnację i znudzone twarze.

Zawsze jakoś tak smutno mi się robi, jak je mijam. Ale szybko je mijam, bo wiem, że jeszcze dwa zakręty i będę wjeżdżać do miasteczka moich rodziców. Najpierw rondo, potem pod górkę, na wiadukt, i z górki wypatruję tablicy z nazwą miasteczka. Zawsze, ZAWSZE, czuję się wtedy podekscytowana. Potem tylko zakręt w lewo, w prawo, troszku prosto i już jesteśmy.

Dziś rodzice mieszkają przy asfaltowej drodze. Gdy byłam małą dziewczynką, była piaszczysta i prowadziła do lasu. Dziś przy lesie powstało osiedle domków rodzinnych i ulica jest, jak się patrzy. Krzywe chodniki z takimi czerwonymi, nakrapianymi, "cmentarnymi" robalami, burmistrz zmienił na schludną kostkę brukową. I przy tej kostce brukowej stoją stare wille, niektóre jeszcze drewniane, pochylone ze starości. Mamy też odremontowane domki jednorodzinne. Płoty i ogrodzenia też są. Nowe, na pilota, i stare, takie zwykłe siatki. Takie to wszystko pomieszane.

Jako i nasz kraj.

O. Patetyczna pointa mi się zrobiła. To, żeby było bardziej po ludzku, życzę Wam  smacznego obiadku! I pozdrowienia dla rodziców :)))

Dobrze ich mieć, póki jeszcze są...

PS. A jednak patetycznie.

wtorek, 20 października 2015

Dzień, w którym założyłam bloga

Dzień, w którym postanowiłam założyć tego bloga to dzień, w którym straciłam dwie cenne rzeczy: wiarę w swoje umiejętności jeżdżenia samochodem oraz zęba mądrości.

Rano, w doskonałym, (zupełnie nie wiedzieć czemu), nastroju pojechałam do przychodni na chirurgiczne usunięcie ósemki. Jechałam sobie wolniutko, przepisowo. W pamięci świeżo miałam mandat sprzed tygodnia za nieprzejechanie pieszego... tfu! za nie przepuszczenie pieszego na pasach. Wylazł mi z lewej strony, kurka pieczonka, nie zauważyłam go. Więc przejechałam. No i złapali mnie i solennie ukarali.

- Za takie przewinienie powinniśmy zabrać pani prawo jazdy! - groził mi funkcjonariusz prawa - Pani nie zdaje sobie sprawy, ile jest teraz wypadków na pasach!

Na moje (nie)szczęście, skończyło się tylko na sporym mandacie i dziesięciu punktach karnych. Zestresowałam się tym incydentem strasznie i gdy tylko policjant znikł mi z pola widzenia, rozszlochałam się na dobre.

Tak więc, mając to świeżo w pamięci, jechałam sobie nieśpiesznie do przychodni, raniuśko, wypatrywałam pieszych, zgadywałam ich intencje Przejścia Na Drugą Stronę i przy okazji głośno sobie śpiewałam "Spadochron" Meli Koteluk, który akurat leciał w radiu.

- Jestem, jestem kamykiem, lecącym w twoje okno -  darłam się szeroko rozdziewając paszczę, ciesząc się, że ma ona jeszcze swój stały, symetryczny kształt, i nigdzie nie boli, nie ciągnie...

Nagle, mój durnowaty umysł, który co rusz podsyła mi różne meandry myślowe, wyobraził sobie ową ósemkę moją, już wyekstraktowaną, która to leci sobie po niebie i podśpiewuje:

- Jestem, jestem ósemką, lecącą w twoje oko!

Nnnno tak... Rechocząc z własnej głupoty zajechałam pod przychodnię. Parking był full, więc sobie stanęłam w uliczce obok, tuż za czterema autami, które ustawiły się równolegle do jezdni. I w te pędy pognałam do przychodni.

A tam - kolejka, rejestracja, formalności. Wreszcie udałam się na trzecie piętro i grzecznie czekałam na swoją kolej. Przede mną było kilka osób, wyglądało na to, że posiedzę sobie na plastikowym krzesełku nieco dłużej, niż przewidziałam.

To nic, mamy czas.... Poczytam sobie.

Niestety  książkę zostawiłam w aucie. Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić na parking. Zjechałam windą i przeciskając się przez całkiem spory tłum emerytów wyszłam na zewnątrz. Już z daleka zauważyłam kilku policjantów wypisujących mandaty na tej samej uliczce, gdzie i ja przycupnęłam. Było ich chyba z pięciu.

No nniiieee! Znowu? Małż ma rację, ja naprawdę jestem kiepskim kierowcą! Trudno. Już nic z tym nie da się zrobić. Mam już wprawę! Zatem pierś do przodu i jazda!

Idąc do auta zauważyłam znak zakazu parkowania, który ten złośliwy policjant musiał tam zaimplantować, gdy ja byłam w przychodni! A teraz jak gdyby nigdy nic rozprawiał się z właścicielem samochodu zaparkowanego przede mną.

- To ja jestem następna? - krzyknęłam do niego.
- Tak, proszę przygotować dokumenty i oczekiwać - odpowiedział.

Jako rzekł, tako uczyniłam. Oczekiwałam. Przyjrzałam mu się. Był niski, krępej budowy ciała i lekko łysiał. Jakoś te jego krągłości i miłe oku niedoskonałości wzbudziły moją sympatię.

W końcu przyszła na mnie kolej.

- Dokumenty proszę!
- Proszę - podałam mu cały piterek.
- Proszę z niego wyjąć dokumenty! Różne rzeczy ludzie tam wkładają, a potem jest problem! - poinformował mnie policjant, po czym... uśmiechnął się.

Oho, jakiś ludzki człek. Ci wszyscy jego poprzednicy, z którymi miałam do czynienia, nie byli tacy mili! 

- Ależ, co pan insynuuje! - odpowiedziałam, śmiejąc się również. Z niewiadomego mi powodu, jakoś dobry humor mnie nie opuszczał.

Następnie Pan Władza pouczał mnie o moim wykroczeniu, a ja grzecznie przyznawałam mu rację i zapewniałam, że to już nigdy się nie powtórzy. Dodałam, że ostatnio miałam pecha, bo w zeszłym tygodniu zapłaciłam już 350 zł i dostałam 10 punktów, no więc miałam złudną nadzieję, że swoją obywatelską normę wykroczeń już wyrobiłam.

(Nie wspomniałam mu nic a nic o trójkowej audycji "Za a nawet przeciw", z której ostatnio się dowiedziałam, że rząd nakłada na policję kontyngenty mandatów, z których potem są skrupulatnie rozliczani. W zeszłym roku nawet przekroczyli normę!)

- To ile mi się należy? - zapytałam skruszona.
- 100 zł  mandatu.
- A jakieś punkty za to przysługują? - spytałam, jakby była mowa o plusach dodatnich, a nie ujemnych, cytując Mistrza.
- 1 punkt.
- O, matko. - zmartwiłam się szczerze. W duchu szybko przeliczyłam, że jeszcze nie muszę oddawać prawa jazdy.
- A czym pani się zajmuje? - zagadnął funkcjonariusz.
- Ja? - upewniłam się inteligentnie - ja... prowadzę szkolenia z psychologii biznesu.
- Czyli co?
- No np. uczę komunikacji w sytuacjach kryzysowych, wie pan?

I wtedy, z jakiegoś powodu, pan policjant robił się jakiś taki bardziej ludzki. Postanowiłam zaryzykować. NIGDY wcześniej tego nie robiłam, choć okazji było wiele, oj wiele...

- A z tym mandatem to już nie da się nic zrobić? Bo wie pan, ja to na wyrwanie ósemki jadę, o - i tu uchyliłam poły torebki i pokazałam pantonogram. - Ja się już dziś wystarczająco nacierpię.

Policjant podniósł głowę znad druczka i przyjrzał mi się z jakimś takim rozbawieniem.

- Umówmy się tak, pani Melu. Stanęła pani tam, na trawniku. Za niszczenie zieleni miejskiej jest 20 zł mandatu i zero punktów. Może tak być?

- Tak! Dziękuję! Ja już będę uważać! Jak miło, że pan jest ludzką twarzą policji - coś w ten deseń bredziłam...

Potem podpisałam druczek.

- Mocno proszę, aby się odbiło!

Podpisałam mocno, przeparkowałam auto (pod znakiem: zakaz wjazdu, nie dotyczy klientów sklepu)  i pognałam na usunięcie zębiska.

Trochę bolało. Z cztery łezki poleciały, jak pani chirurg pastwiła się nad moim ząbkiem, schowanym sobie w dziąsłowej kieszonce.

Opuchnięta, z krwawym wacikiem, udałam się do apteki po leki. A potem do warzywniaczka po składniki na zupę dla dziecia.

W domu odprawiłam nianię, ugotowałam pyszną selerową zupę, zjadłam, połknęłam leki przeciwbólowe, przyłożyłam kompres i nawet udało mi się zdrzemnąć, gdy drzemał sobie i on - nasz jedyny, wyczekany, Koszałek, lat 14 miesięcy :)

Synek zbudził się po jakiś 40 minutach i wyraził swoje głębokie rozżalenie światem włączając syrenę. Wzięłam go z łóżeczka i przytuliłam do siebie. I tak oto, Koszał kontynuował drzemkę na mej wątłej, niemlecznej już, mamusinej piersi, przez kolejne pół godziny.

Tulił się, sapał, troszku wiercił. Słodki ciężar mój! Spał, a ja czytałam książkę. I czułam się taaaaaka szczęśliwa. Że tak nam ze sobą dobrze. Że taki już "duży" a jeszcze śpi na mamusi. Że ząb nie boli, że niewiele puchnę. Że zupa wyszła smaczna. Że nasza psica wiernie leżała w nogach na kanapie. Że mam przyjaciół, którym mogę wysłać fotkę, jak sobie tak razem leżymy. Że Małżon przyjdzie niedługo z pracy i rodzinnie powariujemy sobie przed wieczorną kąpielą.

No i tak się w tym szczęściu taplałam, że postanowiłam to wszystko tu napisać.

Jezu, trochę długo mi wyszło....

I, jak sił mi starczy, będę pisać często.

PS. A tu on - mandacik, wygmerany już ze śmietnika...